Avengers: Preludium nieskończoności - Jonathan Hickman, Nick Spencer, Mike Deodato Jr., Stefano Caselli, Marco Checchetto.


POCZĄTEK KOŃCA


Z Avengersami problem jest jeden – nadmierna liczba bohaterów zbyt często wprowadza chaos. I to właśnie czuć w tym albumie. Ale czuć w nim także coś innego. Kiedy sięgnąłem po „Preludium…”, kiedy przeczytałem opis z tyłu, poczuł się znów jakbym sięgał po stary dobry „Mega Marvel”. Treść brzmiąca niczym coś dla wtajemniczonych, straszliwy patos i ta sugestia, że nawet jeśli ktoś nie wie o co chodzi, czuje że obcuje z czymś wielkim. Czy jednak tak, jak większość „Mega Marveli” niesie ze sobą rozczarowanie?


Hyperiom i Kapitan Wszechświat, z pomocą Thora, Superior Spider-Mana, Hawkeye’a i Spider-Woman, zaczynają nauczać Dzieci Słońca. Wielki Ewolucjonista chce je jednak wykorzystać do własnych celów. To jednak incydent bez większego znaczenia, kiedy prawdziwe zagrożenie, być może największe jakiemu stawić musieli czoła Avengers w swojej historii, pojawia się na horyzoncie. Miejsca upadku Bomb Genezy zaczynają wykazywać dziwną aktywność, komunikat niepokojący: naprawa nieudana, awaria systemu, punkt pęknięcia multiwersum. Diagnoza? Świat nieuleczany. Dziwne sygnały wysyłane przez te miejsca przechwytuje Bruce Banner, nie rozumie co one jednak oznaczają. I dokąd docierają. Avengers muszą poradzić sobie z zagrożeniem dla cywili, ale też i przeciwnikiem, z którym nie mają najmniejszych szans. A to jedynie początek i najmniejsze ich zmartwienie…


Nie kupuję avengerowych serii, bo znam komiksy Hickamana i o ile radzi on sobie z dużymi crossoverami (choć podobnie jak u Slotta, jego pomysły balansują na granicy rewelacji i totalnego kiczu), to regularne serie wychodzą mu średnio. Ten album kupiłem, bo stanowi wstęp do największego rzekomo wydarzenia marvelowego tego roku w Polsce. Niestety, jak to z Hickmanem bywa, nie do końca mu się to udało.


W tym albumie jest i chaos i porcja pomysłów nietrafionych zupełnie. Nadmiar postaci drażni, a podejrzewam, że na tym się nie skończy, wielkiego zagrożenia też wcale nie czuć. Czuć za to patos, w jakim odnalazłby się dobrze Michael Bay, gdyby miał to zekranizować. Sam finał nabiera nieco kształtów, całość ma też pewien swój urok, ale jednak mam nadzieje, że sama „Nieskończoność”, która w naszym kraju ukaże się w październiku (swoją drogą wtedy wyjdą też dwa tomy Avengers związane z tą historią i trzeba będzie je kupić, ze względu na to, że tak naprawdę są w nich rozdziały wyrwane ze środka „Nieskończoności” – a wcześniej jeszcze wstęp do całości w postaci „Thanos powstaje”) będzie lepsza. Bo jeśli nie, szkoda będzie niemal 70 złotych na jej zakup.


Tak czy inaczej jednak „Preludium…” to komiks niezły, nie dla wszystkich, ale nie jest też do odradzenia wszystkim. Ot komiks jakich wiele i tyle.

Komentarze