Tusk-Kieł - Kevin Smith

PRAWDZIWA PÓŁNOC


Od podcastu do kinowego filmu otwierającego planowaną trylogię – taką drogę przebył pomysł na „Tusk – Kła”, drugi filmowy horror Kevina Smitha. „Czerwony stan”, pierwsza przygoda tego twórcy z tym gatunkiem był całkiem udanym filmem z naprawdę niezłymi elementami. „Kieł” potencjał miał i w pewnym stopniu go wykorzystał, niestety tylko w pewnym.


Wallace Bryton razem z przyjacielem prowadzi podcasty, prezentując i omawiając idiotyczne filmiki, jakich mnóstwo w sieci. Kolejne z takich nagrań, na którym niezbyt wprawiony w posługiwaniu się samurajskim mieczem chłopak odcina sobie nogę, zachęci Wallace’a do przeprowadzenia wywiadu z jego bohaterem. Kiedy jednak na miejscu okazuje się, że chłopak popełnił samobójstwo, rozgoryczony zmarnowaną szansą Wallce odwiedza bar. Gdy korzysta z toalety widzi ogłoszenie niejakiego Howarda Howe’a – człowieka, który ma do opowiedzenia wiele ciekawych historii. I rzeczywiście, kiedy zjawia się w jego posiadłości, staruszek raczy go m.in. opowieścią o katastrofie morskiej, którą przeżył i tym, jak życie uratował mu mors. Nie wie jeszcze jak bardzo opowieść ta wpłynie na jego życie. Wypita herbata pozbawia go przytomności, gdy ją wreszcie odzyskuje jest przykuty do wózka a jego noga została amputowana. Szalony Howard ma co do niego konkretny plan – chce serią obłąkanych operacji przerobić Wallace’a na podobieństwo morsa! Zaczyna się powolna przemiana fizjologii i psychiki chłopaka…


Chory to, czasami nawet bardzo, ale bardzo przy tym także nierówny film. Z założenia miał być komedią grozy w stylu Tima Burtona, ale niestety – poza samym wyglądem Wallace’a w trakcie przemiany, epizodu w wykonaniu Johnny’ego Deppa i plakatem reklamującym to dzieło – niemal w niczym przypomina filmów szalonego wizjonera. Jak to było w przypadku „Czerwonego stanu:, tak i tu bliżej Smithowi do obrazów Eliego Rotha czy Alexandre’a Aji.


Pierwsze dwie trzecie filmu ogląda się świetnie i z napięciem. Chory klimat udziela się widzowi, znakomite dialogi i niezły humor trafiają w sedno, przegadane po smithowemu sceny mają swój urok, ale potem wszystko zaczyna się psuć. Motywy Howarda nie przekonują, finał także nie ma większego sensu ani logicznego umotywowania w rzeczywistym przecież świecie. Są też jeszcze sceny z szukającym Wallace’a Guyem LaPointe’em. Depp zagrał go bezbłędnie, nie do poznania więc, jednak sekwencje z jego udziałem są bezsensownie śmieszne. Muzyka, wykonanie… Jakby ktoś w środek „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” wrzucił „Amelię”. Nie- rozumiem tego zabiegu i zrozumieć nie chcę, razi, mierzi, boli… Psuje cały klimat. A przecież mogło być naprawdę dobrze, bo i „Kieł” jest dobrze zagrany (Long, Osment czy znów świetny Michael Parks) i zdjęcia są niezłe, i wreszcie efekty, choć tanie, mają swój urok. Niestety…


Jest jednak nadzieja na przyszłość i kolejne części tego, co roboczo nazywa się trylogią Prawdziwej Północy, mogą rozwinąć należycie niektóre wątki i ocalić całość. Mam nadzieję, że zapowiadane „Yoga Hosers” i „Moose Jaws” naprawią to, co zepsute zostało w „Kle”. Samego „Kła” zaś mimo wszystko polecam – choćby za ten chory klimat i sceny z Wallace’em-Morsem.

Komentarze