Księga ryb Williama Goulda - Richard Flanagan

PRZEMIANA W RYBĘ


Jeszcze pół roku temu nie znałem twórczości Richarda Flanagana, a teraz zaliczam go do grona moich ulubionych autorów. Zaczęło się od bardzo dobrego „Klaśnięcia jednej dłoni”, jednakże to jego najnowsza wydana w Polsce powieść sprawiła, że w pełni doceniłem twórczość autora z Tasmanii. „Księga ryb Williama Goulda”, bo o niej mowa, stanowi absolutnie rewelacyjne dzieło ukazujące jak piękny może być brud i jak fascynująca stać się może prostota.


Są takie książki, które na zawsze odmieniają ludzkie życia. Są takie lektury, po których nic już nigdy nie jest takie samo. Są takie powieści, dzięki którym zmienia się cały nasz świat.


Narratorem tej opowieści jest mieszkającym w Tasmanii człowiek, którego bardzo trudno byłoby nazwać uczciwym. Zawodowo para się handlem meblami i nie byłoby w tym niczego złego, gdyby nie jego specyficzne ”poprawki”. Bohater skupuje bowiem stare, zniszczone meble, dewastuje je jeszcze bardziej, oddaje mocz na metalowe elementy, po czym sprzedaje jako zabytki będące dziełem członków Zjednoczonego Towarzystwa Wierzących w Powtórne Przyjście Chrystusa. A właściwie w chwili, w której go poznajmy jego działalność dobiegła końca przez zaczynające się kłopoty z prawem. I tak oto narrator niniejszej opowieści pewnego zimowego dnia odnajduje w sklepie z tandetą książkę, która przykuwa jego uwagę. Książka jest stara, dziwnie napisana, poskładana z kartek wyrwanych z najróżniejszych miejsc, kawałków zapisanego materiału, a nawet pokrytej pismem rybiej skóry. Na dodatek „Księga ryb Williama Goulda”, taki właśnie nosi tytuł owo dzieło, zdaje się emanować dziwnym blaskiem. Jej treść stanowią natomiast wspomnienia autora, więźnia kolonii karnej znajdującej się na jednej z Tasmańskich wysp, który w latach dwudziestych XIX wieku dostał polecenie rysowania łowionych tu ryb. Żyjąc w piekle utopii, jaką chciał stworzyć szalony Komendant, Gould zdecydował się spisać wszystko na dostępnych mu materiałach. Zanurzenie się narratora w ten świat odmienia wszystko…


Australijska literatura nie jest może szczególnie znana, ale Flanagan to nazwisko, które warto zapamiętać. Dlaczego? Powodów jest kilka. I daruję sobie ten najoczywistszy, że autora uhonorowano nagrodą Bookera, a także i fakt, że Flanagan to jedna z najwyższych literackich półek – jak wiadomo przeciętni czytelnicy, którzy po książki sięgają tylko dla przyjemności boją się hasła „literatura wyższa”. „Literatura ambitna”. Ale czy ona gryzie? Właściwie w pewnym sensie tak – gryzie myśli, gryzie sumienie, emocjonalnie także kąsa i to bardzo mocno. Ale jaką daje przy tym satysfakcję. I tak właśnie jest z „Księgą ryb…”, której – przyznam się szczerze – sam nieco się obawiałem. Bo po pierwsze temat, autentyczna historia więźnia, który ma namalować lokalny atlas ryb, brzmiał jakoś tak nieszczególnie. A i kiedy zacząłem czytać, pomyślałem, że Flanagan stał się aż za bardzo kwiecisty stylistycznie. Nic to, czytam dalej, a wraz z kolejnymi słowami spłynęło na mnie olśnienie. I zachwyt.


„Księga ryb…” nie jest powieścią prostą, nie jest także łatwa. Wymaga od swojego czytelnika operując różnymi stylami i przejściami od szarej rzeczywistości do niemalże onirycznych wizji. Zadaje pytania, na które nie zawsze możemy dostać odpowiedź. Intryguje, ale prosi w zamian o zaangażowanie. Jednakże jest to cena warta zapłaty. A finał… Finał musicie poznać sami. Zaręczam, nie zawiedziecie się. A że przy okazji spędzicie czas z fascynującym bohaterem, który w konstrukcji przypomina archetypiczne postacie z powieści Chucka Palahniuka. I nie zabraknie także rozrywki. A zatem, bez zbędnego przedłużania, sięgnijcie koniecznie. Jeśli lubicie dobrą, mądrą, ambitną i odważną literaturę będziecie zachwyceni tak, jak ja.

Komentarze