Ranx. Wydanie zbiorcze - Stefano Tamburini, Alain Chabat, Jean-Luc Fromental, Tanino Liberatore


EUROPEJSKI LOBO


W końcu jest. Po prawie czterdziestu latach od swojego debiutu, wtedy jeszcze w czarnobiałej formie, pojawia się na naszym rynku on. Ranx to samiec alfa wszystkich samców alfa. Brutalny. Kochający kobiety – a przynajmniej konkretne części ich ciała. Silny. Nieustępliwy. Taki, jak kultowy komiks o jego przygodach, którego wszystkie części zebrano w jednym, konkretnie prezentującym się tomie.


Rzym, rok 1988. Podzielone na poziomy miasto nie należy do najprzyjemniejszych miejsc. Poza poziomem trzydziestym rozciąga się tylko pełne zbrodni i chaosu getto – miejsce, które już wkrótce stanie się swoistym domem Ranxa. Kim jest osobnik o tym dziwacznym imieniu? Wydawałoby się, że samolubnym degeneratem jakich mało. Wyglądem przypominający nieco małpę, uwielbia używki, a w okaleczaniu i zabijaniu znajduje niemało przyjemności. Do tego jego namiętną kochanką jest zaledwie dwunastoletnia (choć nie mniej niż on temperamentna, także pod względem wulgarności) Lubna, z którą łączą go specyficzne relacje. W rzeczywistości jednak Ranx nie jest człowiekiem, a androidem zbudowanym przez delinkwestudenta poszukiwanego z udział w spisku sprzed dwóch lat. Kiedy więc pewnego dnia jego elektroniczny mózg zostaje uszkodzony, a jego „ojciec” ginie, zanim może go naprawić, a rozstrojony Ranx staje się jeszcze gorszą maszyną do zabijania…


„Ranx”, jak widzicie, to komiks pod wieloma względami podobny do kultowego „Lobo”. Jeśli jednak zestawić oba dzieła, różnice widać już na pierwszy rzut oka. Podobieństwo bohaterów i fabuła, która będąc pretekstem do kolejnych szokujących sekwencji zawierających w sobie jednak coś więcej, to właściwie jedyne, co je łączy. Przygody morderczego androida są o wiele brutalniejsze, odważniejsze, skandalizujące, nie brak w nich seksu – i to takiego, który ociera się o pedofilię, zważywszy na wiek „ukochanej” tytułowego antybohatera – ani wulgarnego języka. Wszystko jest zatem mocne, także pod względem graficznym, ale wcale nie tak puste, jak można by się było spodziewać. Bo „Ranx”, jak każda dobra opowieść cyberpunkowa – a właściwie każda dobra fantastyka – komentuje sprawy społeczne, zmagając się na swój brutalny sposób z normami i nakazami.


Co jednak najbardziej zachwyca w przypadku tego albumu to przepiękne rysunki. A właściwie nie tyle rysunki, ile kolor, który został nałożony wręcz po mistrzowsku. To on dodaje im hiperrealizmu i niezwykłego, retrofuturystycznego, brudnego klimatu, znajdującego się na skrzyżowaniu kreski Katsuhiro Otomo i Dona Lawrence’a. I choć czasem poszczególne kadry potrafią być bardzo brutalne, oglądanie całości to wielka przyjemność. Szczególnie, że edytorsko album został wydany po prostu rewelacyjnie.


Konkluzja będzie więc oczywista – polecam. Wprawdzie nie każdy czytelnik odnajdzie się w tym nagromadzeniu przemocy, brudu i seksu, ale warto jest spojrzeć głębiej i przekonać się, co leży pod krwawą powierzchownością. Jeśli nie boicie się podobnych zawartości, sięgnijcie.

Komentarze

  1. "Recenzencie", ja rozumiem, że swoją przygodę z komiksami zapewne zaczynałeś jak Lobo zawitał do Polski stąd jest dla ciebie to komiks kultowy, ale zanim weźmiesz się do pisania i spamowania bzdurnych recek i nadawania im idiotycznych tytułów, to najpierw wypadałoby sprawdzić fakty czyli chronologię, a nie ośmieszać się dając tak kretyński tytuł. Ranxerox wyprzedza Lobo o 5 (PIĘĆ) lat, więc to co najwyżej Lobo możnaby nazwać amerykańskim Ranxem a nie na odwrót. Gimnazjalny błąd, popraw się.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wiem doskonale o różnicy czasowej, dałem jednak porównanie do tytułu o wiele bardziej w Polsce znanego i kojarzonego - nigdzie zresztą nie podałem, że "Lobo" był wcześniejszy. Ale dzięki za uwagi i jeśli tak zostaje to odebrane, poprawię.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz