Mam na imię Lucy - Elizabeth Strout


PISAĆ BY LUDZIE NIE BYLI SAMOTNI


Taki cel przyświecał bohaterce niniejszej powieści, kiedy odkrywszy uroki literatury sama zaczyna marzyć o pisaniu. I taka jest właśnie ta powieść. Powieść o samotności, ale i z samotnością walce. O byciu między ludźmi, ale nie byciu z nimi. O alienacji, ale także odnowieniu więzi i odnalezieniu się z innymi. Bo w końcu książki są po to, by ludzie nie byli samotni.


Lucy trafia do szpitala. Prosty zabieg usunięcia wyrostka robaczkowego pozornie się udaje, ale ze zdrowiem kobiety zaczyna źle się dziać. Bakteria? Być może, ale nikt nie jest w stanie jej zidentyfikować. Zanim udaje się jej pomóc, Lucy spędza w szpitalu dziewięć tygodni. Z dnia na dzień ułożony pisarka i matka traci siły i kilogramy, a uczucia wypełniające ją i jej bliskich zmieniają się diametralnie. I wtedy przy jej łóżku zjawia się matka. Trudne relacje między nimi dwiema nie odzwierciedlają się w wymianie banalnych plotek i opowieści o znanych im ludziach, ale w Lucy powracają wspomnienia. Wspomnienia ciężkiego dzieciństwa, kiedy mieszkali w domu na kształt garażu, kiedy ogrzewać musiała się w szkole, a nauczycielka potrafiła powiedzieć, że bieda nie tłumaczy braku dbania o higienę. W owych czasach chodziła spać głodna, a chleb z melasą był właściwie jedyną żywnością. Jednakże to w tych trudnych warunkach odkryła miłość do literatury i zahartowała się, i teraz, kiedy trudne chwile wróciły, znów odkrywa dawno zapomniane emocje i uczucia, odbudowując relacje z matką. Czy trwale?


„Mam na imię Lucy” to powieść bardzo stonowana, delikatna wręcz bym rzekł. Skromna. Prosta. A jednak w tym wszystkim tkwi wielka siła, bo życie jest właśnie takie, jak ta książka. Nie ma fajerwerków, nie ma nadmiaru wielkich słów, pozostają tylko małe prywatne tragedie i takie same zwycięstwa. Oraz traumy, które cieniem kładą się na naszej przyszłości. Elizabeth Strout opowiada o tym spokojnie i wyważenie, jakże często między wierszami. Jej styl nie jest kwiecisty, za to czuć w nim wielkość autorki. Tak, jak to często bywa w przypadku klasyki literatury.


Co najważniejsze w „Lucy…” nie brak także emocji. Początkowe sceny, w których dzieci martwią się o mamę na granicy lęku przed nią, pokazują przejmującą prawdę. I ta prawda pozostaje z nami do samego końca, urzekając, ale ani przez chwilę nie nudząc.


Podsumowując: warto. Nie czytałem wcześniej żadnej z książek Strout, ale po lekturze „Na imię mam Lucy” wiem jedno - jeszcze nie raz sięgnę po jej powieści, bo warto poświęci na nie swój czas. Dlatego polecam je Waszej uwadze, jeśli macie ochotę na coś ambitnego, a zarazem nieciężkiego.

Komentarze