Śmierć przewodnika rzecznego - Richard Flanagan

RZEKA ŻYCIA


Zawsze trudno jest pisać o dziełach największych. Niby człowiek ma w głowie mnóstwo myśli i wrażeń, wniosków wyciągniętych z obcowaniem z nimi i emocji, jakie przepełniają jego serce, ale kiedy zaczyna spisywać to, co ma w głowie, wszystko wydaje się takie błahe, takie nieważne, nijakie. Mam tak w przypadku „Śmierci przewodnika rzecznego”, debiutanckiej powieści Flanagana, która po 23 latach pojawiła się wreszcie na naszym rynku. Autor w końcu powiedział wszystko, stworzył przepiękne, ambitne i wielkie dzieło, którego nie trzeba bronić ani rekomendować. Ale jednak spróbuję dodać coś od siebie, bo ta porywająca afirmacja życia nawet w najbardziej bezsensownej zdawałoby się odmianie, wciągnęła mnie tak, jak rzeka wciągnęła głównego bohatera i poruszyła, jak rzadko coś.


Głównym bohaterem powieści jest dobiegający czterdziestki przewodnik rzeczny, który przez lata prowadził spływy na zdradliwej tasmańskiej rzece. Wiek już jednak nie ten, wszystko się zmieniło, ale Aljaz Cosini decyduje się na prośbę szefa raz jeszcze zająć się podobną przeprawą. I wtedy dochodzi do tragedii, jakiej boją się wszyscy przewodnicy rzeczni. Uczestnik spływu wpada do wody, a Aljaz, który rzuca się mu na ratunek, zostaje porwany przez prąd. Jego nogi zaklinowują się w szczelinie, a jemu samemu nie zostaje już nic innego, jak czekać na nadciągającą śmierć. I wtedy doznaje wizji. Całe życie przelatuje mu przed oczami, nawet rzeczy, których nie mógł pamiętać czy widzieć, a ona sam zanurza się w ich nurcie, chwytając się resztek swojej egzystencji, starając się znaleźć sens w symbolicznych scenach, które nic mu nie mówią i poznając losy swoich przodków oraz samej Tasmanii…


Chuck Palahniuk w jednym ze swoich esejów poświęconych pisarstwu napisał, że najlepszym sposobem na wywołanie w czytelniku emocji, napięcia i lęku o bohatera jest wrzucenie postaci pod wodę i zmuszenie by się topiła. Niby prosty zabieg, a zawsze się sprawdza. Ale Flanagan nie poszedł w tę stronę. Zrobił coś większego, wykorzystał nadciągającą śmierć jako pretekst do zderzenia jej z prozą życia. Rzeka, która niesie tragiczny koniec (ale czy mamy pewność, że on rzeczywiście nastąpi?), niesie także wspomnienia – niesie samo życie. Jego sedno, najważniejsze chwile, które określają Aljaza, jego znaczenie na tym świecie i we własnym kraju, którego dzieje poznajemy przez pryzmat rodziny bohatera. Co za tym idzie, przed naszymi oczami otwiera się okrutny, ale fascynujący świat, w którym prawie nic nie jest powiedziane wprost, ale za to wszystko powiedziane jest w sposób bardzo piękny.


To jak Flanagan opisuje miejsca, rzeczy, jak słownie operuje światłocieniem, sprawia, że czytając jego powieści mam wrażenie, jakbym oglądał arcydzieła mistrzów pędzla. Widzę to, co on chce mi pokazać. Czuję te emocje, smaki i zapachy. A przecież tak wiele autor zostawia wyobraźni do dopowiedzenia, nie jest przecież dosłowny, chociaż ze szczegółami opisuje miejsca i scenerie. Styl, jakim operuje, jest przepiękny. Gęsty to określenie, które oddaje go najlepiej. Ale nie ciężki, choć zarazem wymagający od czytelnika. Nie da się tego jednoznacznie ubrać w słowa, trzeba więc przekonać się o tym osobiście. A warto to zrobić, bo Flanagan to zdecydowanie jeden z najlepszych i najwybitniejszych żyjących autorów, a jego powieści śmiało mogę postawić obok dokonań takich gigantów, jak Philip Roth czy John Irving. Za ich bogactwo, za ich piękno, za ich pełnię, za przekonujące, krwiste postacie, szczerość i mistrzowskie operowanie słowami. Dlatego polecam bardzo, bardzo gorąco.

Komentarze