Tokyo Ghoul #9 - Sui Ishia



TOKYO BSG


Ten tom zamiast „Tokyo Ghoul” powinien się raczej nazywać „Tokyo BSG”. Przez połowę komiksu, czyli przez dobre sto stron nie pojawia się bowiem żaden z głównych bohaterów historii, a zamiast nich obserwujemy działania i losy funkcjonariuszy walczących z ghulami. Zaczyna się więc nowy etap całej opowieści, nieco inny charakterem, ale nadal udany.


Od wydarzeń opisanych w poprzedniej części serii minęło pół roku. Po walkach z drzewem Aogiri, zasługi wielu inspektorów na tym polu zostają docenione, wielu z nich awansuje, w tym także Amon, który dostaje nietypowego partnera – Akirę Mado, córkę swojego dawnego przełożonego i mentora. Ich wzajemne relacje układają się w dziwny sposób, ale wydają się mimo wszystko doskonale do siebie pasować. Juuzou  również otrzymuje awans, a co za tym idzie wreszcie dostanie swoje własne quinque. Czyżby nastał czas spokoju? Nic bardziej mylnego. BSG prowadzi jednocześnie śledztwo w sprawie serii tajemniczych ataków na zgromadzenia ghuli. Ktoś poluje na nie i morduje, i na dodatek robi to jakiś ghul. Śledztwo zaprowadzi Amona do Cochlei, przerażającego więzienia dla ghuli, gdzie będzie musiał stawić czoła swojej własnej przeszłości…

Tymczasem Kaneki, który opuścił Anteiku razem z Tsukiyamą i Banjou prowadzi własne śledztwo. Chce się dowiedzieć wszystkiego o Rize i tym, co spotkało jego samego, bowiem jak się okazuje nic nie jest takim, jakim się wydawało. Jednocześnie zaczyna prywatną wendettę…

 

W dziewiątym tomie „Tokyo Ghoul” przez dobrą połowę opowieści nie widzimy żadnego z głównych bohaterów. Obserwujemy konsekwencje ich czynów, nie mniej Kaneki ani nikt inny nie pojawia się na stronach. Takie oczekiwanie, w towarzystwie agentów BSG, na powrót ulubionych postaci podsyca tylko naszą czytelniczą ciekawość. Co się z nimi dzieje? Jak się zmienili? To jednak nie jedyne pytania, jakie padają, a całość nie zapomina także o szybkiej, krwawej akcji i typowych dla siebie elementach grozy.


Dobrą fabułę zdobi oczywiście także znakomita szata graficzna. Może autor i jego asystenci nazbyt posiłkowali się komputerem, ale dzięki temu tła są bardzo realistyczne, dopracowane w najdrobniejszych szczegółach i fotorealistyczne. Wszystko też jest odpowiednio brudne, choć bywa też urocze, a przede wszystkim bardzo klimatyczne. I dynamiczne. Mangę ogląda się z przyjemnością, znakomicie także się ją czyta. W skrócie, „Tkoyo Ghul” to dobry, lekki, wyładowany po brzegi akcją, krwawy horror opowiedziany z perspektywy potworów, choć, jak widać po tym tomie, nie tylko. Jeśli lubicie podobne klimaty, polecam gorąco.

Komentarze