Znalezione nie kradzione - Stephen King

ZNALEZIONE-UKRADZIONE


Pierwszy tom trylogii o Billu Hodgesie był sprawnie napisanym (wręcz rewelacyjnym w otwierającej go scenie) kryminałem, który im bliżej końca, tym bardziej tracił na jakości, stając się powtórkową, przewidywalną, choć nadal miłą rozrywką. Kontynuacja nie była więc przeze mnie szczególnie wyczekiwaną powieścią, chociaż posiadając wszystkie utwory Kinga, nie mogłem nie kupić także „Znalezione nie kradzione”. I chociaż również ta powieść okazała się przewidywalna, zabawa była tak samo dobra, a nawet lepsza, niż w przypadku „Pana Mercedesa”.


W roku 1978 Morris Bellamy i jego koledzy obrabowują znanego pisarza, Johna Rothsteina, autora „Uciekiniera”. Towarzysze Morrisa nie mają jednak pojęcia, że ich koledze wcale nie zależy na pieniądzach, a na notesach z twórczością autora. W wyniku napadu Rotstein zostaje zabity, a Bellamy ukrywa notesy i zrabowane pieniądze pod drzewem niedaleko swojego domu. Wkrótce też trafia do więzienia, ale nie za tę zbrodnię, tylko za gwałt na pewnej kobiecie, a śmierć pisarza pozostaje niewyjaśnioną zagadką policyjnych akt.


Czasy obecne. W domu Morrisa zamieszkują nowi właściciele Saubersowie. Głowa rodziny, Tom, który został ranny, kiedy psychopata wjechał samochodem w ludzi (w tomie „Pan Mercedes”), nie potrafi wieść normalnego życia, co prowadzi do poważnych problemów finansowych i powolnego rozpadu małżeństwa. Kiedy więc jego syn Peter znajduje skrzynię z pieniędzmi i notesami Rothsteina, postanawia anonimowo wesprzeć własną rodzinę. Niestety, kiedy środki po kilku latach zaczynają się kończyć, chłopak decyduje się sprzedać słynącemu z niebyt czystych interesów lokalnemu antykwariuszowi rękopisy zabitego pisarza. Pech chce, że z więzienia wyszedł właśnie Bellamy i zamierza je odnaleźć. Rodzina Saubersów znajdzie się w niebezpieczeństwie i może nawet prywatny detektyw, Bill Hodges, nie będzie tym razem w stanie nic poradzić…


Z powieściami Kinga tak to już jest, że nawet najlepsze pomysły często okazują się niewypałami. Autor bowiem ma tendencję do zbaczania w dziwne rejony, kombinowania i nadmiernego odrywania się od ziemi w swoich dziełach, a to często zabija realizm, gubi logikę, a nawet bywa śmieszne. „Pan Mercedes” zaczął się genialnie, potem było już coraz słabiej i chociaż powieść w ostatecznym rozrachunku okazała się bardzo dobrym thrillerem, brakowało w niej elementu zaskoczenia. „Znalezione nie kradzione” także zaczyna się rewelacyjnie i także niczym nie zaskakuje, ale na szczęście całość broni się bardzo dobrze. Czym?


Zacznijmy od tego, że tak, jak to było w najlepszych powieściach pisarza, tak i tu króluje strona obyczajowa. Życie bohaterów jest proste, zwyczajne, tak nam bliskie, a co za tym idzie, bardziej angażuje nas emocjonalnie. Elementy gatunkowe także nie zawodzą. Jest więc krwawo, brutalnie, ale i z napięciem. Do tego bohaterowie przekonują swoją psychologią, a co więcej Stephen King, w typowy dla siebie sposób, zawarł tu wiele odwołań do własnego życia i twórczości. Trudno bowiem w Rothsteinie nie dostrzec alter ego Króla Grozy z Maine, co więcej ten fikcyjny autor napisał „Uciekiniera” i chociaż w oryginale tytuł tej powieści (a właściwie serii) brzmi „Runner” (i całkiem słusznie jej treści kojarzy się z „Uciekaj, Króliku” Updike’a, choć King nie ukrywa też inspiracji Rothem i Salingerem), od razu kojarzy się ona z „Uciekinierem” (ang. „Running Man”) wydanym przez Stephena pod nom de plume Richard Bachman. Dodajcie do tego lekki, krwisty i wciągający styl, świetne poprowadzenie akcji i znanych z „Pana Mercedesa” sympatycznych bohaterów i otrzymacie powieść, którą powinien przeczytać nie tylko każdy miłośnik twórczości autora, ale także każdy, kto ceni dobre thrillery i kryminały. Ja ze swej strony polecam bardzo gorąco i ciekaw jestem, jak King zakończył całą opowieść tomem „Koniec warty”, który wkracza na ścieżkę czystej grozy i fantastyki.

Komentarze