CO
SIĘ STAŁO Z TYMI BOHATERAMI?
Nagrodzony Eisnerem dla najlepszej
serii „Czarny Młot” okazał się jednym z największych i najbardziej pozytywnych komiksowych
zaskoczeń ostatnich lat. Zbudowany z doskonale wszystkim znanych motywów,
zaludniony postaciami, które (pod innymi imionami) zna każdy miłośnik komiksów,
okazał się pięknym hołdem dla opowieści graficznych ze Złotej i Srebrnej Ery
tego medium, a także powiewem świeżości. Szybko jednak całość dobiegła końca,
nie kończąc się wcale. Trzynasty zeszyt, finałowy głównej serii, urwał się w
najlepszym momencie. Lemire nie przestał jednak pisać fabuł związanych z „Młotem”
i tak oto wkrótce na rynku pojawiła się pierwsza z miniserii, „Sherlock
Frankenstein i legion zła”. I chociaż można by po takim zabiegu obawiać się, że
skończyły mu się pomysły na ciąg dalszy, niniejszy album bynajmniej nie zawodzi
i dostarcza miłośnikom cyklu solidnej porcji dobrej zabawy.
Dziesięć lat temu superbohaterowie
stoczyli wielką walkę z Antybogiem i zginęli. Tak przynajmniej sądzi cały
świat, ale niegdysiejszy Doktor Star, który obwinia się o to, że sam nie pomógł
im w starciu, święcie wierzy, że jednak gdzieś tam wciąż oni żyją. Trzeba ich
tylko odnaleźć, ale jak? Te przekonania dzieli z nim córka największego z
herosów, Czarnego Młota, Lucy, która od najmłodszych lat musiała zmagać się nie
tylko z brakiem ojca, ale przede wszystkim z ukrywaniem przed całym światem kim
on w rzeczywistości był. Buntowała się przeciwko temu, chciała móc być dumna z
ojca… Teraz nadarza się okazja, by dowiedziała się więcej o nim, a także, jako
dziennikarka, zaczęła badać sekret jego zniknięcia. Lucy zaczyna więc szukać,
pytać i grzebać, gdzie tylko jej się uda. Powoli odkrywa tropy przybliżające ją
do prawdy, ale jednocześnie ukazujące jej sekrety wrogów Czarnego Młota, a
także jej własnego ojca…
Cóż, nie ma się co oszukiwać: jak
na spin-off przystało, „Sherlock Frankenstein” jest dziełem nieco słabszym od „Czarnego
Młota”. Jednocześnie zachowuje wszystko to, co w serii najlepsze i co pokochały
miliony czytelników. Problemem jest tu nie rozbudowywanie świata, który wymyślił
Lemire, a fakt odwlekania rozwiązania. Czy scenarzysta nie ma na nie pomysłu i
czeka na oświecenie? A może niewiele zostało mu już do powiedzenia w głównej
fabule, a nie chce tak szybko żegnać się z tym światem? Cokolwiek się za tym
kryje, trzyma czytelników w niepewności. Jednych to rozdrażni, innych tylko
bardziej zachęci do czekania. Ja chciałby już dowiedzieć się wszystkiego –
także z obawy, że seria może się skończyć zanim to nastąpi – ale cieszę się, że
ten album trzyma naprawdę wysoki poziom.
Lemire, jak w „Młocie”, tak i tu
bawi się motywami znanymi z komiksów, literatury fantastycznej i horrorów. Coraz
mniej się ogranicza w swoich zapożyczeniach (już tytuł mówi to wyraźnie, w
środku zaś mamy np. Cthu-Lou), choć robi to w zupełnie inny sposób, niż Alan
Moore w swojej „Lidzie niezwykłych dżentelmenów”. Bawi się tym, cieszy z
odtwarzania ukochanych motywów, a jego radość udziela się nam. Czyta się to
świetnie, bo nie brak tu emocji i humoru, a akcja toczy się w szybkim tempie. Rysunkowo
rzecz jest co prawda trochę zbyt cartoonowa i udziwniona, jak na powagę fabuły,
ale Rubín daje mimo wszystko radę.
Najważniejsze w tym wszystkim jest
jednak coś innego. Pytanie „gdzie się podziali bohaterowie”, zadane przez Lemire’a,
ma większy zasięg, niż tylko odniesienie do losów Czarnego Młota i całej
reszty. Autor zdaje się pytać tu, co właściwie stało się z tymi bohaterami
komiksów, których kochał, a którzy obecnie wydają się być jedynie cieniem
swoich dawnych wcieleń. Cieniem skazanym na przeżywanie wciąż tego samego, bo
twórcy nie potrafią wykrzesać już z siebie choćby iskry inwencji. Lemire tęskni
za starymi komiksami, za historiami może naiwnymi, infantylnymi i rażącymi
głupotą, ale świeżymi i pełnymi magii i stara się odtworzyć to wszystko,
przepuszczone jednak przez filtr ciężaru, jaki na gatunek superhero nałożyło 80
lat jego istnienia. Może w „Sherlocku Frankensteinie” nie udaje mu się to tak
doskonale, jak w „Czarnym Młocie”, jednak siła całości jest wielka i każdy
miłośnik komiksu koniecznie powinien poznać to dzieło.
A ja dziękuję wydawnictwu Egmont za
udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz