Stephen King, jak na Króla Horroru
przystało, w trakcie swojej trwającej już ponad czterdzieści lat kariery,
zgłębił chyba wszystkie możliwe aspekty grozy, od klasycznych straszaków i
makabrycznych rzezi, przez na straszące odmiany science fiction i fantasy
skończywszy, na horrorach psychologicznych i thrillera skończywszy. Trylogią
„Pan Mercedes” zboczył jednak w inne rejony, starając się stworzyć właściwie
pierwsze rasowe kryminały w swoim życiu. Ale czy to wielka zmiana, skoro
przecież niemalże od samego początku serwował nam wiele powieści policyjnych, z
tym, że traktujących o paranormalnych wydarzeniach? W właśnie „Końcem warty” powraca
do tego typu dzieł, wrzucając do historii detektywistycznej elementy
nadprzyrodzone i otwierając furtkę dla dalszego eksplorowania tematu (czego
podjął się ostatnio w udanym „Outsiderze”). Jak jednak wychodzi mu to
pożegnanie z mordercą z mercedesa?
Brady Hartsfield przed laty
urządził masakrę, wjeżdżając w tłum skradzionym mercedesem, a potem próbował
wysadzić się na koncercie pełnym dzieci. Nie udało mu się, powstrzymali go Bill
Hodges i jego pomocnicy i od tamtej pory morderca pozostaje warzywem, z którym
nie ma kontaktu. Jedynymi śladami jego aktywności zdają się być tylko mimowolne
gesty i dziwne, nadprzyrodzone epizody, które zdarzają się w jego obecności.
Nikt nie wie jednak, że Brady jest świadomy, potrafi wyrwać się ze swojego
ciała i na dodatek planuje zemstę. Owładnięty myślą o nakłonieniu ludzi do
samobójstw, powoli zaczyna uśmiercać kolejne osoby. Najbardziej jednak pragnie
dokończyć to, co zaczął przed laty.
Tymczasem Hodges zmaga się z
problemami zdrowotnymi. Nie zapomina jednak o Panu Mercedesie i wkrótce wpada
na trop tego, co się dzieje. Nie umie jeszcze wszystkiego dopasować, nie umie
wyjaśnić tego, co się dzieje, ale wie jedno: Brady’ego trzeba powstrzymać i
musi zrobić to on. Boi się jednak, że choroba pozbawi go czasu i sił
potrzebnych do wykonania tego zadania i zagwarantuje mu ostateczny koniec
warty…
„Koniec warty” jest jak dwa
pozostałe tomy trylogii. Zaczyna się rewelacyjnie, a potem poziom spada. Całość
jest też przewidywalna i nie zaskakuje właściwie niczym. To sprawne
poprowadzenie wydarzeń od jednego oczywistego punktu do drugiego, poprzez serię
równie oczywistych podpunktów, zachowując przy tym zasady trylogii, że ostatni
tom musi wrócić do początku. Jednocześnie to dobrze napisana, ale jednak tylko
i wyłącznie rzemieślnicza robota, która ma domknąć cykl. Na szczęście i tak
King to swoje rzemiosło uprawia z taką wprawą i talentem, że w porównaniu z
trylogią „Mercedesa” większość współczesnych kryminałów może się schować.
To, co wyróżnia „Koniec warty” to
na pewno znakomity styl: lekki, prosty, ale udany, literacko znakomity i
potrafiący budować świetny klimat. King pisze tu co prawda w czasie
teraźniejszym, a to nie jest łatwa sztuka – najczęściej tego teksty brzmią
osobliwie, szczególnie w polskim języku i tylko największym autorom udaje się
wyjść z podobnych prac obronną ręką. Mistrz z Maine nie robi tego co prawda w
takim stylu, jak choćby Chuck Palahniuk, niemniej cała trylogia „Pana
Mercedesa” jest świetnie napisana i czas teraźniejszy nic tu nie zmienia.
I chociaż zabrakło większego
wdzięku, świeżości i nowości, King po raz kolejny dał radę. Spod jego ręki wyszła
udana powieść i dobre domknięcie dobrej opowieści, a fakt, że Holy,
najciekawsza postać całej trylogii jeszcze powróci, naprawdę cieszy. W skrócie:
jak zwykle polecam, bo to koniec warty przeczytania.
Komentarze
Prześlij komentarz