Kaznodzieja, tom 5 - Garth Ennis, Steve Dillon

WIWISEKCJA AMERYKI


„Kaznodzieja” to bodajże najlepsza seria, jaka obecnie ukazuje się regularnie na polskim rynku. Tak po prostu. I nie ma tu najmniejszego znaczenia, że to wznowienie cyklu wydanego już w naszym kraju przed laty. Dzieło duetu Ennis / Dillon to bowiem komiks ważki, mądry, klimatyczny i niezwykły. W fascynujący sposób portretuje Amerykę, z jej największymi brudami i podejmuje ciekawą polemikę z problematyką religii i wiary. I chociaż nie jest to cykl dla wszystkich, bo nagromadzenie kontrowersji i tematyka granicząca z bluźnierstwem mogą co poniektórych zniesmaczyć i odstraszyć, to każdy przynajmniej powinien spróbować się z nim zapoznać i przekonać, co ma do zaoferowania, bo jest tego dużo.


W wyniku wybuchu bomby atomowej Jesse stracił wiele. Ocalił życie, ale utracił oko, a także, przez swą liczącą miesiąc nieobecność, ukochaną. Wędrując przez Stany, trafia do miasteczka Salvation, gdzie odnajduje starą znajomą i tajemniczą Jody, a także zostaje szeryfem i postanawia zaprowadzić porządek. Jednocześnie powoli zaczyna odkrywać prawdę o tym, co stało się, kiedy wypadł z samolotu i jak właściwie został okaleczony…


Kiedy przed laty po raz pierwszy czytałem „Kaznodzieję”, seria gdzieś w połowie zaczęła się dla mnie psuć i rozchodzić w szwach. Zabrakło inwencji, główna tematyka zeszła na dalszy plan, kilka wątków też na kolana nie powaliło. Ale nie tyle była to wina twórców, ile moich oczekiwań odnośnie cyklu. Liczyłem bowiem przede wszystkim na tematykę religijną, Ennis zaś, nie zapominając o niej, poszedł nieco inną drogą, serwując mi portret Stanów Zjednoczonych – tych prawdziwych, popkulturowych, jak i widzianych przez jego specyficzny, spaczony pryzmat. Nie tego oczekiwałem, zawiodłem się, ale teraz, po latach, widzę, jak bardzo niesłuszna była to ocena. Owszem, temat wiary autor przedstawił w sposób naiwny i jakby zabrakło mu na niego pomysłu, a samo zakończenie serii da się przewidzieć bardzo szybko (zaraz po pojawieniu się Świętego od morderców), ale są tu rzeczy o wiele ważniejsze. Bo „Kaznodzieja” to przede wszystkim piękna opowieść o trudnej miłości i wspomniana już wiwisekcja amerykańskiej historii i motywów.


Oczywiście wszystko to osadzone zostało w świetnej akcji, która łączy w sobie imponujące rozmachem wydarzenia i małe, kameralne dramaty, przejmujące równie mocno, jeśli nie bardziej, niż spektakularne tragedie. Do tego mamy cięty język, żywe i soczyste dialogi, dużo dobrych pomysłów i urzekającą szatę graficzną. Ilustracje Dillona bowiem to jedna z najlepszych rzeczy, jakie ma do zaoferowania komiks amerykański. Są proste, czasem gubią proporcje, ale robią niesamowite wrażenie. Szkoda tylko, że kolory kładła tu Pamela Rambo, a nie Matt Hollingsworth, który w pierwszych tomach pokazał jak genialnie potrafi uzupełnić kreskę Steve’a. Rambo też radzi sobie całkiem nieźle, jednak to nie to samo, co jego prace.


Tak czy inaczej polecam bardzo, bardzo gorąco. Nie znać „Kaznodziei” po prostu nie wypada. I, co ważniejsze, nie warto jest go nie znać.


Dziękuję wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.



Komentarze