DALTONOWIE
RAZ JESZCZE
Każdy bohater komiksowy musi mieć
swojego arcywroga, tudzież arcywrogów. Batman ma Jokera, Superman Lexa - Luthora,
X-Meni - Magneto, Spider-Man - Goblina, Smerfy - Gargamela itd., itd. Nie
inaczej jest z Lucky Luke’iem, który wciąż stawia czoła Daltonom. Ileż to już
powstało tomów im poświęconym, a jednak temat wciąż się nie nudzi. Dobrze widać
to szczególnie teraz, kiedy na naszym rynku na raz pojawiły się dwa kolejne
albumy z Daltonami – oba do siebie podobne, oba poprowadzone według tego samego
schematu (jak cała seria zresztą), ale oba udane i warte polecenia nie tylko
miłośnikom cyklu.
Czego to już Daltonowie nie
doświadczyli w swoim życiu! Cierpieli na amnezję, władali własnym miasteczkiem,
niedawno nawet wylądowali na kozetce psychoanalityka, który chciał ich
wyleczyć, a teraz… Właśnie, co teraz? Ślub! Czyżby nasi przestępcy odnaleźli
miłość życia? Nic bardziej mylnego, po prostu dostają od matki wiadomość o
ślubie. Węzła małżeńskiego nie zawiązuje jednak nikt z ich krewnych, a szeryf
Parker. To on przed laty złapał ich i wysłał za kratki, dlatego nasi przestępcy
nie mogą pozwolić mu na szczęśliwe życie. Nie, kiedy oni sami szczęścia zaznać
nie mogą. Uciekają więc z więzienia i ruszają w podróż i na poszukiwanie
zemsty, nieświadomi jednej tylko rzeczy: wśród gości Parkera ma być jego bliski
przyjaciel Lucky Luke!
Co się będzie działo dalej, każdy
czytelnik doskonale już to wie. Ale w seriach takich, jak „Lucky Luke” wcale
nie chodzi o to, by było nieprzewidywalnie, a wręcz przeciwnie. Powtarzanie
tych samych motywów, żartów a nawet scen stało się jednym z elementów
charakterystycznych dla całości. I czymś, na co czytelnik czeka.
I dokładnie to dostaje w „Daltonach
na ślubie”. Oprócz tego każdy znajdzie tu wszystko to, co przesądziło o
sukcesie serii. Wciągające i intrygujące mimo swej przewidywalności przygody,
nieśmiertelny, ponadczasowy humor, typowy dla europejskich opowieści tego typu
i świetne wykonanie. Bo serię nie tylko znakomicie się czyta, ale także i z
wielką przyjemnością ogląda. Kreska jest rozpoznawalna na pierwszy rzut oka,
czysta w swym wykonaniu, prosta, ale nastrojowa, doskonale pasująca do całości i
naprawdę przykuwająca uwagę.
Do tego wszystkiego niezmiennie
cieszy też znakomite wydanie i fakt, że na naszym rynku „Lucky Luke” znów
ukazuje się regularnie. Dzięki temu wracają stare opowieści, pojawiają się
nowe, a już w październiku, obok dwóch regularnych albumów z tej serii na
księgarskie półki trafi „Człowiek, który zabił Lucky Luke’a”. Jest więc z czego
się cieszyć i na co czekać.
Dziękuję wydawnictwu Egmont za
udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz