Lucky Luke #62: Daltonowie na ślubie- Jean Leturgie, Xavier Fauche, Morris

DALTONOWIE RAZ JESZCZE


Każdy bohater komiksowy musi mieć swojego arcywroga, tudzież arcywrogów. Batman ma Jokera, Superman Lexa - Luthora, X-Meni - Magneto, Spider-Man - Goblina, Smerfy - Gargamela itd., itd. Nie inaczej jest z Lucky Luke’iem, który wciąż stawia czoła Daltonom. Ileż to już powstało tomów im poświęconym, a jednak temat wciąż się nie nudzi. Dobrze widać to szczególnie teraz, kiedy na naszym rynku na raz pojawiły się dwa kolejne albumy z Daltonami – oba do siebie podobne, oba poprowadzone według tego samego schematu (jak cała seria zresztą), ale oba udane i warte polecenia nie tylko miłośnikom cyklu.


Czego to już Daltonowie nie doświadczyli w swoim życiu! Cierpieli na amnezję, władali własnym miasteczkiem, niedawno nawet wylądowali na kozetce psychoanalityka, który chciał ich wyleczyć, a teraz… Właśnie, co teraz? Ślub! Czyżby nasi przestępcy odnaleźli miłość życia? Nic bardziej mylnego, po prostu dostają od matki wiadomość o ślubie. Węzła małżeńskiego nie zawiązuje jednak nikt z ich krewnych, a szeryf Parker. To on przed laty złapał ich i wysłał za kratki, dlatego nasi przestępcy nie mogą pozwolić mu na szczęśliwe życie. Nie, kiedy oni sami szczęścia zaznać nie mogą. Uciekają więc z więzienia i ruszają w podróż i na poszukiwanie zemsty, nieświadomi jednej tylko rzeczy: wśród gości Parkera ma być jego bliski przyjaciel Lucky Luke!


Co się będzie działo dalej, każdy czytelnik doskonale już to wie. Ale w seriach takich, jak „Lucky Luke” wcale nie chodzi o to, by było nieprzewidywalnie, a wręcz przeciwnie. Powtarzanie tych samych motywów, żartów a nawet scen stało się jednym z elementów charakterystycznych dla całości. I czymś, na co czytelnik czeka.



I dokładnie to dostaje w „Daltonach na ślubie”. Oprócz tego każdy znajdzie tu wszystko to, co przesądziło o sukcesie serii. Wciągające i intrygujące mimo swej przewidywalności przygody, nieśmiertelny, ponadczasowy humor, typowy dla europejskich opowieści tego typu i świetne wykonanie. Bo serię nie tylko znakomicie się czyta, ale także i z wielką przyjemnością ogląda. Kreska jest rozpoznawalna na pierwszy rzut oka, czysta w swym wykonaniu, prosta, ale nastrojowa, doskonale pasująca do całości i naprawdę przykuwająca uwagę.


Do tego wszystkiego niezmiennie cieszy też znakomite wydanie i fakt, że na naszym rynku „Lucky Luke” znów ukazuje się regularnie. Dzięki temu wracają stare opowieści, pojawiają się nowe, a już w październiku, obok dwóch regularnych albumów z tej serii na księgarskie półki trafi „Człowiek, który zabił Lucky Luke’a”. Jest więc z czego się cieszyć i na co czekać.


Dziękuję wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.


Komentarze