THRILLER
UDAJĄCY HORROR
Nowy thriller Jenny Blackhurst jest
powieścią ciekawie brzmiącą z opisu i całkiem nieźle wykonaną, ale
niewyróżniającą się na tle podobnych pozycji. To po prostu dreszczowiec, szybki
i łatwy w odbiorze, oferujący kilka ciekawych scen i skupiony (co należy
zaliczyć mu na plus) bardzo mocno na warstwie obyczajowej, niż akcji.
Psychologicznie rzecz może nie powala na kolana (a powinna), ale jako nieco
mocniejsza rozrywka na ponure wieczory sprawdza się dobrze, więc miłośnicy
gatunku nie będą rozczarowani, sięgając po nią.
Imogen Reid, psycholożka mająca
zacząć pracę w nowej szkole wraz z mężem pisarzem wraca w rodzinne strony.
Miasteczko Lichota, jak sama nazwa wskazuje, nie jest spełnieniem marzeń
każdego, kto chciałby osiedlić się w atrakcyjnym miejscu, choć po latach wygląda,
jakby ktoś chciał dać mu drugą szansę i wydaje się oferować nieco spokoju. Z
tym, że kluczowe wydaje się tu słowo „wydaje” i wcale nie chodzi tylko o trudne
wspomnienia, jakie się z nim wiążą. Ledwie bowiem para wjeżdża do Lichoty, a
już pod ich koła wpada dziewczyna. Wypadek kończy się dla niej szczęśliwie, ale
coś jest nie tak. Dziewczyna, Naomi, twierdzi, że pod samochód wepchnęła ją będąca
z nią Ellie. W rzeczywistości jednak świadkowie, w tym sama Imogen, widzieli,
że ta sama się przewróciła. Ale to zaledwie początek. Tak właśnie w życiu
psycholożki pojawia Ellie. Nastolatka specyficzna, sierota z rodziny
zastępczej, dziecko z problemami, skłonnościami do okaleczania się, wybuchów
agresji i… Cóż, wokół niej dzieje się wiele dziwnych rzeczy, a ona sama jako
jedyna przeżyła pożar, który pozbawił życia całą jej rodzinę. Powiedzieć, że
miejscowi nie darzą jej sympatią to wielkie niedomówienie. Dziewczynka wywołuje
w nich lęk, niektórzy mają ją wręcz za czarownicę. Imogen staje w jej obronie,
chce jej pomóc, jak tylko może, ale za bardzo angażuje się w sprawę, a to może
nie być dla niej bezpieczne…
Thriller udający horror, właśnie z
czymś takim mamy do czynienia w tym wypadku. Jak na współczesny dreszczowiec
przystało, jest to rzecz niewymagająca, lekko i prosto napisana, bez większej
głębi, zanurzania się w psychologię postaci i literackiego wysmakowania.
Autorka stawia tu głównie na rozrywkę, stara się (z różnym skutkiem, ale trzeba
to docenić) wywołać napięcie i niepokój i w całkiem niezły sposób portretuje
miasto, w jakim przyszło żyć bohaterom, z jego mentalnością i swoistym
zacofaniem.
I właśnie obraz miasta wydaje się
tu najciekawszy i najlepszy. Nie zawodzą też konkretne sceny, jak chociażby
jedna z pierwszych w całej powieści, pokazująca jak Ellie przypala sobie rękę,
czy inne z jej udziałem, pokazujące mroczną stronę dziewczynki. Całość czyta
się szybko i nawet przyjemnie, choć bezrefleksyjnie. I to największy minus „Czarownic”.
Liczyłem bowiem na jakąś głębszą analizę postaci i więcej mroku oraz
balansowania na cienkiej linie, oddzielającej thriller od horroru. Nie, że
całkiem tego zabrakło, ale jednak autorka nie wykorzystała potencjału.
Tak czy inaczej jednak to niezła,
niewymagająca lektura na kilka popołudni z książką. Miłośnicy współczesnych
thrillerów, przyzwyczajeni do czysto rozrywkowej formy, nie zawiodą się. A to
przecież do nich głównie dedykowana jest ta powieść.
Komentarze
Prześlij komentarz