Lucky Luke #31: Tortilla dla Daltonów - Morris, René Goscinny

DALTONOWIE PODBIJAJĄ MEKSYK


Każdy komiks o Lucky Luke’u jest dobry i żaden jeszcze mnie nie rozczarował, nawet jeśli opis brzmiał nieszczególnie zachęcająco. Są jednak takie tomy, które szczególnie pociągają mnie jako czytelnika. A mowa oczywiście o tych pisanych przez René Goscinnego, jednego z moich ulubionych scenarzystów. I ten właśnie należy do tej grupy i – jak zwykle – dostarczył mi mnóstwo znakomitej zabawy, na jaką liczyłem.


Zazwyczaj to Daltonowie napadają i porywają ludzi, teraz jednak role się odwróciły! Gdy więzienie pozbywa się czterech bandytów, przenosząc ich do placówki położonej niedaleko granicy z Meksykiem, tamtejsi przestępcy, zaintrygowani eskortą, dochodzą do wniosku, że w wozie musi być coś cennego. Dlatego też kradną go, a wraz z nim Daltonów właśnie. Nikt jednak nie spodziewa się, do czego to wszystko doprowadzi. Wrogowie Lucky Luke’a okazują się bowiem doskonałymi nauczycielami trendów w przestępczym fachu. Meksykańscy koledzy parający się tym samym zajęciem stają się podatnymi uczniami, a rzeczywistość zaczyna zmieniać się na kształt Daltonów. Czy ktoś będzie w stanie coś na to poradzić? Jak najbardziej, a tym kimś jest oczywiście Lucky Luke, który po raz kolejny musi stawić czoła swoim największym wrogom…


Czy René Goscinny kiedykolwiek zawiódł jakimś swoim dziełem? Nie, tak samo zresztą, jak nie rozczarował jeszcze żaden tom „Lucky Luke’a”. A przecież mógł. Ileż w końcu można pisać historii o takich samych przygodach, poprowadzonych według takiego samego wzoru, prawda? Ten tom mógł być takim przykładem, bo walka z Daltonami to najczęstszy motyw przewijający się przez serię. A proszę, Goscinny znów dał radę i zaserwował mi album, w trakcie lektury którego bawiłem się naprawdę znakomicie.


Żarty są trafione, akcja niezła, przygody tak samo. Znalazło się też miejsce dla żonglowania motywami i autoparodii, a lekkość całości i znakomite poprowadzenie sprawiły, że połknąłem tom na raz. Jak zawsze zresztą, co tylko przemawia na korzyść całości. A przecież miłośnikiem westernu trudno jest mnie nazwać. Z drugiej strony „Lucky Luke’a” tak można nazwać westernem, jak „Asteriksa i Obeliksa” komiksem historycznym, co nie znaczy, że fani opowieści o Dzikim Zachodzie nie znajdą tu nic dla siebie.


O szacie graficznej chyba wypowiadać się nie trzeba – co na czytelnika czeka w środku, doskonale widać już po samej okładce. Ale dla formalności dodam, że rysunki są tu lekkie, czyste i bardzo przyjemne w swej cartoonowej stylistyce. Do tego dochodzą dobry kolor i świetne wydanie, które nie są bez znaczenia dla odbioru całości. Ja ze swej strony polecam więc gorąco.


A wydawnictwu Egmont dziękuję za udostępnienie egzemplarza do recenzji.




Komentarze