DALTONOWIE
PODBIJAJĄ MEKSYK
Każdy komiks o Lucky Luke’u jest
dobry i żaden jeszcze mnie nie rozczarował, nawet jeśli opis brzmiał
nieszczególnie zachęcająco. Są jednak takie tomy, które szczególnie pociągają
mnie jako czytelnika. A mowa oczywiście o tych pisanych przez René Goscinnego,
jednego z moich ulubionych scenarzystów. I ten właśnie należy do tej grupy i –
jak zwykle – dostarczył mi mnóstwo znakomitej zabawy, na jaką liczyłem.
Zazwyczaj to Daltonowie napadają i
porywają ludzi, teraz jednak role się odwróciły! Gdy więzienie pozbywa się
czterech bandytów, przenosząc ich do placówki położonej niedaleko granicy z
Meksykiem, tamtejsi przestępcy, zaintrygowani eskortą, dochodzą do wniosku, że
w wozie musi być coś cennego. Dlatego też kradną go, a wraz z nim Daltonów
właśnie. Nikt jednak nie spodziewa się, do czego to wszystko doprowadzi.
Wrogowie Lucky Luke’a okazują się bowiem doskonałymi nauczycielami trendów w
przestępczym fachu. Meksykańscy koledzy parający się tym samym zajęciem stają
się podatnymi uczniami, a rzeczywistość zaczyna zmieniać się na kształt
Daltonów. Czy ktoś będzie w stanie coś na to poradzić? Jak najbardziej, a tym
kimś jest oczywiście Lucky Luke, który po raz kolejny musi stawić czoła swoim
największym wrogom…
Czy René Goscinny kiedykolwiek
zawiódł jakimś swoim dziełem? Nie, tak samo zresztą, jak nie rozczarował
jeszcze żaden tom „Lucky Luke’a”. A przecież mógł. Ileż w końcu można pisać
historii o takich samych przygodach, poprowadzonych według takiego samego
wzoru, prawda? Ten tom mógł być takim przykładem, bo walka z Daltonami to
najczęstszy motyw przewijający się przez serię. A proszę, Goscinny znów dał
radę i zaserwował mi album, w trakcie lektury którego bawiłem się naprawdę
znakomicie.
Żarty są trafione, akcja niezła,
przygody tak samo. Znalazło się też miejsce dla żonglowania motywami i
autoparodii, a lekkość całości i znakomite poprowadzenie sprawiły, że połknąłem
tom na raz. Jak zawsze zresztą, co tylko przemawia na korzyść całości. A
przecież miłośnikiem westernu trudno jest mnie nazwać. Z drugiej strony „Lucky
Luke’a” tak można nazwać westernem, jak „Asteriksa i Obeliksa” komiksem
historycznym, co nie znaczy, że fani opowieści o Dzikim Zachodzie nie znajdą tu
nic dla siebie.
O szacie graficznej chyba
wypowiadać się nie trzeba – co na czytelnika czeka w środku, doskonale widać
już po samej okładce. Ale dla formalności dodam, że rysunki są tu lekkie,
czyste i bardzo przyjemne w swej cartoonowej stylistyce. Do tego dochodzą dobry
kolor i świetne wydanie, które nie są bez znaczenia dla odbioru całości. Ja ze
swej strony polecam więc gorąco.
Komentarze
Prześlij komentarz