Lucky Luke: Człowiek, który zabił Lucky Luke'a - Matthieu Bonhomme

LUCKY LUKE JAKIEGO NIE ZNACIE


Październik to zdecydowanie miesiąc Lucky Luke’a. Nie dość bowiem, że na rynku ukazało się na raz więcej tomów z jego przygodami, niż dotychczas, to jeszcze jakie to są tomy! Z jednej strony pierwsza część serii pierwotnie wydana w roku 1946, z drugiej świetny komiks do scenariusza René Goscinnego, a na koniec ten, stanowiący zupełnie nowe, świeże spojrzenie na cykl. I to naprawdę udane, dojrzałe przy tym i pełne uroku.


Wszystko zaczyna się od strzału. A potem rozlega się krzyk, ale nie krzyk bólu i smutku, tylko radości. Oto pewien człowiek zastrzelił właśnie Lucky Luke’a. Mieszkańcy miasteczka zbierają się nad ciałem i rzeczywiście. Dzielny kowboj leży martwy, w kałuży krwi. Kim jest jednak jego zabójca? I jak w ogóle doszło do tej sytuacji?

Froggy Town. Kilka dni wcześniej. Lucky Luke przybywa do miasta w deszczową noc. Znajduje tu schronienie, ale także i kłopoty, kiedy Komitet Obywatelski, rozczarowany brakiem działań szeryfa, to jego prosi o pomoc w schwytaniu bandytów, którzy napadli na przewożący złoto dyliżans. Niestety nie może liczyć na zbyt wiele pomocy ze strony miejscowych. Jedynie cierpiący na gruźlicę kowboj staje po jego stronie, a niebezpieczeństwo narasta, prowadząc do nieuchronnej tragedii…


„Lucky Luke” na poważnie? Może to brzmieć dziwnie, skoro cykl od samego początku opierał się na humorze, stanowiącym główną siłę nośną całości, a jednak. W końcu skoro powstają liczne parodie poważnych dzieł, czemu nie odwrócić tego trendu? Taki sposób na przedstawienie najszybszego kowboja na Dzikim Zachodzie wybrał Matthieu Bonhomme, tworząc w konsekwencji klasyczny western na naprawdę dobrym poziomie. Taki, który spodobał się mi – człowiekowi za gatunkiem, łagodnie mówiąc, nieprzepadającym.


Zacznijmy od fabuły. Jak na western przystało, jest tu solidna dawka akcji i przygód, zagrożenie jest wyczuwalne niemal od samego początku, a klimat całości jest naprawdę znakomity. Humoru, choćby szczątkowego, także nie zabrakło, ale tylko podkreśla on powagę i realizm całości. Czy tytułowy bohater ginie na końcu, tego Wam nie zdradzę, ale finał jest znakomity i satysfakcjonujący, mimo jego oczywistości, a to – po tym, co mimo braku sympatii do gatunku obiecywałem sobie po tym albumie – duże osiągnięcie.


W kwestii ilustracji mogę natomiast powiedzieć, że to udane połączenie cartoonowej stylistyki i europejskiego realizmu. Uzupełnione o świetny w swej prostocie, stonowany kolor, robi duże wrażenie i wpada w oko. Do tego znakomite wydanie w twardej oprawie nie tylko świetnie się prezentuje, ale też i wyróżnia na tle regularnej serii.


Reasumując, Matthieu Bonhomme stworzył znakomity komiks. Piękny hołd „Luke’owi”, świetną rzecz dla dorosłych wychowanych na tej serii i po prostu solidny, klimatyczny western. Naprawdę warto. Nawet jeśli nie jest to oficjalnie część historii naszego kowboja, to doskonale ją uzupełnia i kontynuuje.


Dziękuję wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.


Komentarze