LEKARSTWO
CZY CHOROBA
„Łasuch” powraca z drugim tomem
swoich przygód. Autorska seria Jeffa Lemire’a, który zachwycił czytelników
swoim „Czarnym młotem” to kawał dobrego komiksu postapo, może nie
nowatorskiego, ale zadziwiająco udanego, jak na zlepek motywów, które dla
zaznajomionych z gatunkiem są rzeczami lepiej, niż dobrze znanymi. Jednakże
klimat całości, a przy okazji – jeśli nie przede wszystkim – warstwa
emocjonalna sprawiają, że przygody Łasucha wciągają i potrafią autentycznie
urzec.
Łasuch to chłopiec z rogami. Jedno
z dzieci narodzonych po tym, co jego ojciec nazywał mianem Wypadku. Tajemnicza
choroba w ciągu siedmiu lat zdziesiątkowała ludzkość, a nowe pokolenie uczyniła
hybrydami zwierzo-ludzkimi. Chłopak wraz z rodzicem mieszkał w lesie, trzymał
się z dala od resztek cywilizacji, jednak rzeczywistość w końcu go dopadła.
Uciekając przed polującymi na hybrydy ludźmi, znalazł oparcie w Jepperdzie,
tajemniczym mężczyźnie, który przyszedł mu z pomocą. Ich relacje były trudne,
ale obaj znaleźli wspólny język i teraz szukają lekarstwa na pandemię. Problem
jednak w tym, że sam Łasuch najprawdopodobniej urodził się hybrydą jeszcze
zanim pojawiła się zaraza. Pytanie czy to w nim należy szukać leku, czy też
może źródła tego, co spotkało nasz świat…
"Łasuch" powstał w
miejscu, w którym postaopkaliptyczny „Punisher: The End” Gartha Ennisa spotkał
"Chłopca i jego psa" Harlana Ellisona i „Scouta” Timothy’ego Trumana.
I, podobnie jak te dzieła, podąża dość jasno wytyczoną ścieżką gatunkową, która
mi nieodmiennie kojarzy się z "Drogą" Cormaca McCarthy'ego i wciąż niezwykle
popularnymi "Żywymi trupami". O ile jednak komiksowe "The
Walking Dead" tylko miewało świetne momenty, przez większość serii
pozostając zaledwie niezłą historią, o tyle "Łasuch" od samego
początku trzyma równy, naprawdę dobry poziom.
Oczywiście wiadomo, że całość nie
jest szczególnie oryginalna, bo i świat po zagładzie, i zwierzo-ludzkie
hybrydy, i poszczególne wątki, zawiązania i rozwiązania akcji był już po
wielokroć powtarzane, jednakże Lemire, podobnie, jak zrobił to w "Czarnym
młocie", wtórność przekuwa w zaletę. Bawiąc się schematami i odwołując do
znanych każdemu miłośnikowi fantastyki, tworzy naprawdę udaną a przede
wszystkim klimatyczną opowieść o bohaterze zagubionym w świecie przyszłości,
tak samo, jak my. Zabieg ten, użyty np. przez Bendisa w jego "All-New
X-Men", pozwala mu na bardziej płynne wprowadzenie czytelnika do obcej mu
rzeczywistości i takich też wydarzeń, bez uciekania się do tanich czy
infantylnych zagrań.
Wszystko to natomiast ilustruje w
sposób nietypowy dla amerykańskiego komiksu. Jego rysunki, stroniące od
realizmu, często jakże dziwne, niektórych mogą zrazić, ale mają swój urok, są
bardzo nastrojowe i z czasem okazuje się, że doskonale pasują do treści. Do
tego wszystkiego dochodzi udany kolor, a świetne wydanie pozwala nam się tym
wszystkim cieszyć w naprawdę dobrej jakości. Miłośnicy niemainstreamowej
fantastyki będą bardzo zadowoleni. Ja ze swej strony polecam i czekam na
kolejny (i zarazem ostatni) tom.
Komentarze
Prześlij komentarz