KONIEC
PEWNEGO ETAPU
Dwa miesiące temu fani „Lucky
Luke’a” otrzymali nie lada dawkę przygód najszybszego kowboja na świecie, bo
obok dwóch regularnych albumów czekał na nich także znakomity komiks „Człowiek,
który zabił Lucky Luke’a”. Teraz wydawanie serii wraca na normalne tory, ale
czytelnicy nie mają powodów do narzekań, bo w ich ręce trafiają dwa ważne dla
cyklu tomy. Pozwólcie więc, że najpierw przyjrzę się pierwszemu z nich, zatytułowanemu
„Uwaga! Niebieskie Stopy!”.
Co może być niebieskie? Przede
wszystkim niebo, woda także – nie przypadkiem istnieje nazwa „wielki błękit”,
ale stopy? Cóż, mogą, przynajmniej w nazwie indiańskiego plemienia. I, jak się
domyślacie, to właśnie o nich opowiada ten komiks. A kto będzie miał z nimi
kłopoty? Oczywiście najszybszy kowboj na Dzikim Zachodzie, Lucky Luke. Wszystko
przez pewnego oszusta, z którym Luke wygrywa w karty. Ten, jak się domyślacie,
wygranej uznać nie zamierza, ale kiedy ucieczka z pieniędzmi nie przebiega po
jego myśli, wpada… Tak, na pewien pomysł, wcześniej jednak wpada w ręce Indian
z plemienia Niebieskich Stóp. Udaje mu się jednak przekuć problemy w korzyści i
namówić ich wodza, Spragnionego Niedźwiedzia, żeby zaatakował Rattlesnake –
miasto, w którym obecnie przebywa nasz dzielny kowboj. Czerwonoskórzy ruszają
do ataku, zaczyna się oblężenie miasta, a jego mieszkańcy stają do walki.
Pomaga im – i po części także nimi dowodzi – Lucky Luke, ale sytuacja jest
ciężka, jak chyba nigdy wcześniej…
Co zatem wyróżnia ten tom „Lucky
Luke’a”? Bo przecież patrząc zarówno po fabule, rysunkach, jak i samej okładce
– choć przecież oceniać książki po okładce nie wypada i rzecz ta tyczy się
również komiksu – wszystko wygląda tak, jak zawsze. Ba, nawet nazwiska twórców
się nie zmieniły – a właściwie twórcy, bo za cały ten album odpowiada jeden
człowiek, ojciec najszybszego kowboja na dzikim zachodzie, Morris. Co w takim
razie wyróżnia „Uwaga! Niebieskie Stopy!”?
Właśnie fakt, że za historię i
rysunki odpowiada Morris. Owszem, już wcześniej pisał i ilustrował tę serię,
robił to w końcu od samego początku, jednakże właśnie to dziesiąty tom „Lucky
Luke’a” jest ostatnim w pełni stworzonym przez niego. Potem pisanie cyklu
przejął René Goscinny i razem z Morrisem przez kilka dekad tworzył jeden z
najlepszych artystycznych duetów, któremu zawdzięczamy wiele niezapomnianych
opowieści. Tu kończy się więc pewien etap całości, ale kończy w sposób jakże
udany.
Bo nie trzeba Goscinnego, by „Lucky
Luke’a” czytało się lekko, szybko, przyjemnie i z uśmiechem na twarzy. Morris dał
nam w tym wypadku kolejny kawał dobrego, zabawnego i niegłupiego komiksu,
pełnego przygód i charakterystycznego klimatu, a całość zilustrował w typowy,
niezapomniany sposób. Kto lubi przygody dzielnego kowboja, ten na pewno nie
będzie zawiedziony. Ja ze swej strony, jak zwykle zresztą, polecam, bo ta seria
to gwarant świetnej rozrywki.
A wydawnictwu Egmont dziękuję za
udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz