POCZĄTEK
DALTONÓW
Tradycyjnie, jak co drugi miesiąc,
wydawnictwo Egmont serwuje nam właśnie dwa kolejne tomy serii „Lucky Luke”, a pierwszym
z nich jest klasyczny album do scenariusza René Goscinnego, „Kuzyni Daltonów”, pochodzący
z samych początków przygody tego autora z serią. Jak zwykle w przypadku tego
scenarzysty, całość jest lekka, zabawna, niegłupia i wciągająca. Tak co prawda
w serii jest właściwie zawsze, ale w tych wczesnych tomach wszystko wciąż jest
świeże i pozbawione wtórności, która czasem w późniejszych latach gościła na
stronach komiksów o przygodach najszybszego kowboja na Dzikim Zachodzie.
Daltonowie to przestępcy, przed
którymi drży Dziki Zachód. Co prawda Lucky Luke zdołał się z nimi rozprawić,
ale ich kuzyni chcą pójść w ich ślady. Nie są jednak zbyt obeznani z
przestępczym fachem, dlatego zaczynają swoiste szkolenie na prawdziwych
bandytów, których nazwisko stanie się postrachem. Jednocześnie chcą zemścić się
na dzielnym kowboju za to, co zrobił ich krewnym, ale jak przebiegnie ich
spotkanie? I jak potoczy się ich kariera?
Lucky Luke bez Daltonów jest jak
Batman bez Jokera, Spider-Man bez Zielonego Goblina czy Smerfy bez Gargamela. Po
raz pierwszy, na krótką chwilę pojawili się w pierwszym albumie serii, ale
dopiero w tym zaliczyli swój pełnoprawny debiut, by potem pojawić się jeszcze w
trzydziestu pięciu tomach. Inspirowani prawdziwymi przestępcami, braćmi
Daltonami (którzy swoją drogą też pojawili się w komiksach), stali się głównymi
czarnymi charakterami cyklu i nie mogły się bez nich obyć także filmy o
przygodach dzielnego kowboja. Wszystko jednak, co przesądziło i sukcesie tych
postaci, zaczynając od charakterów, a na pechu skończywszy, zostało
zapoczątkowane właśnie w dwunastym albumie „Lucky Luke’a”. A Goscinny, swoim
zwyczajem zresztą, wszystko to zrobił w naprawdę znakomitym stylu.
Jak zawsze więc jest śmiesznie, dowcipy
są różnorodne, bo zarówno słowne, sytuacyjne, jak i obrazkowe, a w nich nie
brak zarówno tych prostych i niewysublimowanych, jak i autentycznej satyry. Mnóstwo
tu też przygód i szybkiej akcji, bo tego wymagamy od westernu, nawet jeśli
opowiedziany jest bez zbytniej powagi, a całość posiada sporo uroku i świetny
klimat. Owszem, mimo odwołań do autentycznych wydarzeń z przeszłości, trudno
jest tu szukać historycznych realiów, ale tego nikt przecież nie oczekuje.
Świat Dzikiego Zachodu jest więc ukazany przez pryzmat popkulturowego jego
postrzegania, a na dodatek odbity w krzywym zwierciadle. Ale dzięki temu
zarówno miłośnicy, jak i przeciwnicy opowieści o kowbojach, znajda tu coś dla
siebie.
Tym bardziej, że całość jest
naprawdę znakomicie zilustrowana (choć pod pewnymi względami Morris wciąż w
części tej szukał jeszcze pewnych elementów swojego stylu), a także świetnie
wydana. Dobrze więc, że Egmont po raz kolejny wznawia całą serię, bo to mimo
upływu lat jakże wciąż atrakcyjna opowieść godna polecenia wszystkim miłośnikom
komiksu. Ten tom natomiast to jeden z najważniejszych jej epizodów i nie znać
go, jeśli lubicie Lucky’ego Luke’a po prostu nie wypada.
Dziękuję wydawnictwu Egmont za
udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz