PRZEROST FORMY NAD TREŚCIĄ
Nie każdy dobry pomysł da się przekuć
w dobrą opowieść i „Nomen omen” jest tego dobrym przykładem. Sama idea
bohaterki daltonistki brzmiała intrygująco, a przekartkowanie komiksu, który
zilustrowany został w pozornie czarnobiały sposób pozytywnie nastroiło mnie do
całości. Niestety lektura albumu nie wypadała już tak dobrze. Fabularnie bowiem
to dzieło bardzo mocno przeciętne, wpasowujące się w stylistykę niezliczonej
fantastyki młodzieżowej pokroju „Zmierzchu” (podtytuł „Całkowite zaćmienie
serca” mówi wszystko) i jemu podobnych historii. Czyta się to szybko, ale
niezbędne w tym wypadku lekkość i umowność, zastąpiła śmiertelna powaga. W
konsekwencji powstało coś, co spodoba się jedynie niewymagającym nastolatkom, a
nie taki chyba był zamysł autorów.
Becky jest dziewczyną, jakich w Nowym
Jorku wiele. Nieco szaloną, nieco pokręconą, bystrą. Lubi fotografować i
wrzucać swoje zdjęcia na Instagram, chociaż cierpi na achromatopsję – nie widzi
kolorów, przez co jej prace bywają nietypowe. Wszystko wydawałoby się jak
najbardziej normalne, gdyby nie kilka drobiazgów: dziewczyna ma pewne
tajemnice, a na dodatek nękają ją dziwne wizje. Aż pewnego dnia odkrywa, co
właściwie dzieje się w jej życiu…
Podstawowe zarzuty wobec tego komiksu
mam trzy: przerost formy nad treścią, przesyt nieprzekonujących wątków
fantastycznych i nadmierna powaga. Można by było dodać do tego infantylność,
chaos i parę innych drobiazgów, ale mieszczą się one w tych właśnie zarzutach.
Magia, czarownice, dziwne wydarzenia, władający pewnymi mocami strażnicy,
wizje… Gdyby z tego żartować, gdyby dodać umowności mogło być naprawdę dobrze.
Albo gdyby stonować wątki, skupić się na tajemnicy, a nie popisach w stylu
„Ostatniego władcy wiatru”, do którego „Nomen omen” całkiem blisko – tak pod
względem wykorzystania fantastyki, jak i poziomu. Jeszcze bliżej jest tej
opowieści jednak do „Username: Evie”, dość świeżego, ale już – słusznie zresztą
– zapomnianego komiksu stworzonego przez… youtubera.
W skrócie: niepoważna fantastyka
została tu ukazana w jak najbardziej poważny sposób, a to mocno zgrzyta. Poza
tym postacie są skrojone prosto, a emocje w ich wykonaniu wydają się jakieś
sterylne i nie poruszają. Udała się natomiast szata graficzna, w której
pobrzmiewają echa umowności, jakiej brak fabule. Kreska jest czysta, z
cartoonowo-mangowymi naleciałościami, ale miła dla oka. Kolor też jest niezły,
najlepszy w czarnobiałych sekwencjach, kiedy nie ma zbyt dużo komputerowych
popisów, królują natomiast przyjemnie stonowane odcienie sepii – a tych jest
najwięcej.
Całość jednak pozostaje
przewidywalną, mocno naciąganą rozrywką dla niewymagających nastolatków. Nie ma
tu głębi, jest za to sporo efekciarskich popisów i namnożenie nieprzekonujących
elementów nie z tej ziemi. Jak najlepiej zabrać się za rzecz tego typu pokazali
nam twórcy wydanego przez Non Stop Comics razem z „Nomen omen” albumu
„Bodycount”. Szkoda, że Camagini i Bucci nie poszli tą drogą.
Darmowy prolog serii udostępniony przez wydawcę możecie przeczytać tu:
https://nonstopcomics.com/nomen-omen-0-darmowy-prolog-serii/
https://nonstopcomics.com/nomen-omen-0-darmowy-prolog-serii/
Komentarze
Prześlij komentarz