ULTIMATE VENOM
Pierwszy tom „Ultimate Spider-Mana”
był po prostu kawałem rewelacyjnego komiksu, uwspółcześniającego początki
Człowieka Pająka i na nowo odtwarzającym wszystkie najważniejsze elementy jego
mitologii. Wraz z rozwojem fabuły jednak całość nie tylko nie straciła nic ze
swej siły i jakości, ale zaczęła stawać się coraz lepsza, a nowa geneza
powstania Venoma zawarta w tym tomie to zdecydowanie jeden z najlepszych
momentów całej tej serii. Ale to tylko jedna z wielu świetnych rzeczy, jakie
czekają na czytelników w tej części.
Peter nigdy nie miał lekkiego życia i
teraz los też go nie oszczędza, zarówno na polu zawodowym, jak i prywatnym. Oto
bowiem na początek w mieście pojawia się złodziej przebrany za Spider-Mana.
Ponieważ wszyscy uważają, że to prawdziwy Pająk, Parker musi udowodnić kto jest
kim. Szczególnie, że przez śmierć pewnej osoby, walka ta staje się prywatną
vendettą...
Tymczasem w jego domu, pod
nieobecność jej rodziców, zamieszkuje Gwen. MJ zaczyna być o ten fakt
zazdrosna, co prowadzi do pogorszenia się relacji jej i Petera. Rozgoryczony
tym, jak wszystko się sypie chłopak, dnie spędza na poznawaniu pamiątek po
rodzicach. Wtedy natrafia na ślad współpracownika ojca, z którym ten pracował
nad lekiem na raka – a dokładniej dopasowującym się do ciała kostiumem
wspierającym chorego. Czarnym kostiumem. Symbiontem. Przyglądając się bliżej
całej sprawie, poznaje jego syna, Eddiego Brocka, a także wchodzi w kontakt z
Venomem…
Poprzednie dwa tomy były świetne, ten
jest jeszcze lepszy. Bendis po raz kolejny bierze najsłynniejsze spidermanowe
motywy, przepuszcza je przez filtr własnej wrażliwości i swojego podejścia do
tematu i podlewa tym, co wychodzi mu najlepiej – znakomitą stroną obyczajową,
która wyzwala najwięcej emocji. Sceny zazdrości MJ to prawdziwe perełki, ale
nie tylko one. Ruda ukochana Petera rozwija się w coraz ciekawszą
psychologicznie postać, lepszą, niż pierwowzór, a na dodatek Bendis w
rewelacyjnym stylu konfrontuje ją z zespołem stresu pourazowego. Świetnie
wypada też wątek Venoma, który w tym uniwersum nie ma kosmicznego pochodzenia.
Ale scenarzysta od początku chciał jak najbliżej trzymać się ziemi i
prawdopodobieństwa i robi to nie tylko w sposób konsekwentny, ale przede wszystkim
znakomity.
Oczywiście, jak na komiks superhero
przystało, nie brakuje tu akcji, walk, pościgów i tym podobnych popisów
zdolności Petera. Tempo jest szybkie, ale nie przytłacza bardziej spokojnych,
życiowych momentów. Wszystko jest znakomicie wyważone, uzupełnione o świetne
dialogi i poprowadzone w sposób tak wciągający i fascynujący, że całość nie
tylko czyta się jednym tchem, ale i z ochotą na więcej. Aż szkoda, że kolejne
tomy nie ukazują się częściej, bo fabularnie, „Ultimate Spider-Man” to – obok
„Daredevila” Franka Millera – zdecydowanie najlepsza obecnie seria wydawana pod
szyldem „Klasyki Marvela”.
Nieco słabiej rzecz ma się pod
względem ilustracji. Uwielbiam kreskę Bagleya i mam do niej wielki sentyment,
ale tyczy się to przede wszystkim jego prac dla „Amazing Spider-Mana” (i
tie-inowych serii) w latach 90. Tu jego styl jest nieco prostszy i mocniej
czerpie z mangowej estetyki, co nie do końca mnie kupuje. Ale i tak rysunki w
„Ultimate” są udane, a przede wszystkim dobrze pasują do tej opowieści.
Opowieści z założenia młodzieżowej, ale tak dobrej, że każdy dorosły fan Pająka
będzie z całości bardziej niż zadowolony. Dlatego ze swej strony polecam
bardzo, bardzo gorąco. To rewelacyjna seria, doskonała zarówno dla tych, którzy
chcieliby od czegoś zacząć swoją przygodę ze Spider-Manem, jak i wszystkich
długoletnich jego fanów, uwielbiających wyszukiwać wszelkie easter eggi i warto
dać jej szansę, nawet jeśli myślicie, że wyrośliście już z takich historii.
Komentarze
Prześlij komentarz