Koło Czasu #1: Oko Świata - Robert Jordan

W OKU TOLKIENA


Dobre fantasy, oprócz tego, że musi być porządnie napisane, powinno być także odpowiednio rozległe, epickie – również jeśli chodzi o objętość tomów. Cykl „Koło Czasu” ten drugi warunek spełnia już na pierwszy rzut oka. I to aż za dobrze, bo nie dość, że otwierający go tom liczy niemal tysiąc stron (a czcionka do gigantycznych nie należy), to jeszcze całość składa się z piętnastu części (wliczając w to prequel). A jak pogrzebiecie (czyt. zajrzycie do spisu podanego na początku książki), wiele z nich jest tak grubych, że w polskiej edycji podzielono je na dwa tomy. Epicko więc jest, ale czy dobrze? Tak. Nie wybitnie, bo Robert Jordan nie jest drugim Tolkienem (choć stara się nim zostać, jak tylko może) ale dostatecznie znakomicie, by czytelnik ani się nie nudził w trakcie lektury, ani też nie żałował poświęconego jej czasu.


Było ich trzech, Rand, Matrim i Perrin, mieszkali na zadu… w sennej wiosce Pole Emonda i raczej nie przejmowali się tym, co dzieje się w świecie. Żyli sobie spokojnie, aż do chwili, kiedy w okolice zawitała władająca Jedyną Mocą członkini kobiecego zakonu, Moraine, przynosząc ze sobą wieści, że oto budzi się Czarny i będzie chciał zapanować nad wszystkim, co żyje. Tak zaczyna się nasza opowieść. Gdy Pole zostaje zaatakowane przez stwory z legend, Rand, Matrim i Perrin zmuszeni są uciekać. Pomaga im Moraine, która wierzy, że jeden z nich jest wybrańcem mogącym stawić czoła Czarnemu i ocalić świat…


John Ronald Reuel Tolkien nie tylko stworzył gatunek fantasy (wiem, specjaliści sprzeczają się kto był ojcem tej gałęzi fantastyki, ale ja będę wierny wersji wymieniającej Brytyjczyka) i najwspanialszą opowieść, jaką ten odłam fantastyki kiedykolwiek zrodził, ale przede wszystkim tę jedną, jedyną historię, która stała się miarą dla wszystkich innych. Mowa oczywiście o „Władcy pierścieni”, jeśli dla kogoś jeszcze nie jest to jasne. Ta powieść wytyczyła gatunkowe ścieżki i jej schematy są powielane przez autorów na każdym kroku: zaczynając od Stephena Kinga i jego „Mrocznej Wieży”, przez „Kroniki Shannary”, na rodzimej „Sadze o Kotołaku” skończywszy. „Oko Świata” nie jest wyjątkiem, ale Jordan zdołał zrobić to w sposób, który nie razi. Owszem, bohaterowie i miejsce akcji są jakże podobni – przynajmniej na początku – cały świat również mocno kojarzy się ze Śródziemiem, ba, tu nawet wróg i poszczególne wydarzenia przypominają „Władcę Pierścieni”, ale autor wykorzystał to wszystko w sposób sympatyczny i sentymentalny. Jak King, oddał hołd wielkiemu poprzednikowi, a jednocześnie wszedł z nim w polemikę.


Bo „Oko czasu” inaczej eksploruje tematykę wielkiej siły czy mesjanizmu. Warto też nadmienić, że w odróżnieniu od Tolkiena, który silnych kobiecych postaci raczej unikał (wiem, wiem, było ich trochę, ale tak naprawdę nieliczne brały udział w istotnych wydarzeniach), Jordan zdecydowanie od nich nie stroni. Ale przede wszystkim serwuje nam po prostu dobrą fantastykę. Lekką, dynamiczną, jednak odpowiednio stonowaną spokojniejszymi momentami i podlaną solidną dawką epickości. To dobra książka, dobrze poprowadzona, napisana w sposób, który zadowoli zarówno młodzież, jak i dorosłych. Literacko nie jest to dzieło wybitne, treści, jak już udowodniłem też brak większej odkrywczości, ale i tak dzieło Jordana to kawał dobrej fantastyki, wartej polecenia miłośnikom gatunku. Szkoda tylko, że autor zmarł nim dokończył cykl, a napisanie finałowych tomów powierzono Brandonowi Sandersonowi, bo akurat Jordan pisze od niego o wiele lepiej.

Komentarze