UPADEK
BOHATERÓW
Jedni kochają Millara i jego
brutalne komiksy, inni nazywają psychopatą i odżegnują od czci i wiary. Ja
należę do tej pierwszej grupy, bo wychodzę z założenia, że bohater powinien być
ludzki. Czytelnicy narzekający na Millara oczekują, że heros będzie sztampowy,
stricte dobry i bez wyrazu. Że zawsze będzie postępował jak należy, a jego naiwność i infantylność uratują
wszystko. Takim odbiorcom polecam „Thorgala”, a wszystkich tych, którzy chcą
czegoś ambitnego, mądrego i niebanalnego, a przede wszystkim prawdziwego, z
czystym sumieniem zachęcam do sięgnięcia po komiksy scenarzysty, który
pokazuje, że władza deprawuje, a bohaterowie to takie same łajzy, jak większość
ludzkości – różnią ich tylko pewne zasady i strona barykady, po której stoją. I
o tym właśnie traktuje „Staruszek Logan”.
Pięćdziesiąt lat temu wszyscy źli
Marvela połączyli siły i pokonali bohaterów, wymordowując większość z nich. Ich
przeważające siły bez trudu rozgromiły herosów i doprowadziły do podziału
Stanów Zjednoczonych pomiędzy zbrodniarzy. Teraz Ameryka to zrujnowana,
postapokaliptyczna scenerią pustynia, gdzie na mieszkańców czekają tylko śmierć
i zniszczenie. W takim świecie żyje także on, Logan. Dawniej był Wolverine’em,
ale po tym, co zrobiono mu pół wieku temu, poprzysiągł nigdy więcej nie uciekać
się do przemocy, chociaż czasem świerzbią go ręce. Gdy Logan, wraz z żoną i
synami, nie jest w stanie zapłacić kolejnej raty Hulkom, angażuje się w
nielegalną wyprawę ze ślepym Hawkeyem przez całe Stany, żeby dostarczyć
tajemniczą walizkę. To, co miało być tylko przejazdem przez zrujnowany kraj,
przeradza się w odkrywanie tajemnic upadku herosów i Logana, a także prawdziwa
walką o przetrwanie, kiedy na drodze obu pojawiają się coraz to nowe kłopoty, o
jakich nigdy by nie pomyśleli…
„Staruszek Logan” to jeden z
najlepszych komiksów, jakie stworzył Mark Millar. Lepszy od „Czerwonego syna”
czy nawet „Wojny domowej”, nieznacznie tylko przegrywa z „Kick Assem” (chociaż
nie tomem trzecim), zabierając czytelników w emocjonującą wyprawę do świata, w
którym nie ma już nadziei na to, że bohaterowie zmartwychwstaną, że ktoś się
zbuntuje albo pojawi się ktoś nowy, kto zdoła wszystko naprawić. Dystopijna
wizja, pełna przemocy i beznadziei, to coś, w czym Millar czuje się jak ryba w
wodzie. Nic dziwnego, że w ostatecznym rozrachunku wyszła z tego jedna z
najlepszych opowieści o Wolverinie i X-Menach, jaką kiedykolwiek napisano – a
zarazem jedna z dwóch najlepiej sprzedających się opowieści Marvela (drugą jest
„Wojna domowa” – tego samego scenarzysty). Millar nie oszczędza nikogo,
przeżyli tylko ci bohaterowie, którzy nie zasługiwali na zabicie, bo byli zbyt
słabymi graczami. Hawkeye jest ślepy (echa „Powrotu Mrocznego Rycerza” Millera
i analogicznej postaci, Green Arrowa, który traci rękę), Wolverine złamany, są
tacy, którzy chcieliby zrobić rewolucję, ale nim mogą się nawet zorganizować,
czeka więc ich tylko śmierć. Poza tym twórcy genialnie udaje się wybrnąć z
wątku złamania głównego bohatera, chociaż akcja poprowadzona została tak, że
nawet brak wyjaśnienia byłby absolutnie do przyjęcia. Całość dodatkowo
wypełniają smaczki z odniesieniami do całego uniwersum Marvela i innych
komiksów Millara, a także swoista polemika autora z tradycją komiksową.
Strona graficzna albumu to świetne
rysunki McNivena i trochę zbyt kiepski tusz i kolor, jak na taką grafikę. Inker
momentami odebrał całości pewną zwiewność, koloryści zagubili gdzieś jakość
kreski, chociaż i sam rysownik czasem burzy proporcje postaci czy perspektywę.
Ale tak czy inaczej rysunki są świetne, a całość robi wielkie wrażenie. Tak
samo, jak świetne nowe wydanie od Egmontu (wcześniej rzecz ukazała się w
kolekcji WKKM).
Polecam gorąco, bo nie znać go,
jeśli lubi się komiksy Marvela, mutantów i tego najciekawszego z ich
przedstawicieli, Wolviego, po prostu nie wypada. W końcu to prawdziwa
rewelacyjna, ocierająca się miejscami o geniusz. Rozejrzyjcie się za nią wśród
nowości, nie pożałujecie.
Komentarze
Prześlij komentarz