AZYMUT POWRACA
Europejskie komiksy fantastyczne
mają na naszym rynku swój wcale niemały udział, rzadko jednak zdarza się dzieło
takie, jak „Azymut”. Nie do końca to SF i nie do końca fantasy. „Azymutowi”
bliżej jest do retrofuturystyki, ale retrofuturystki z obszaru rzadziej
odwiedzanego, bo clockwork punkowego.
I choćby już dlatego warto po niego sięgnąć, jako po ciekawostkę, ale – na
szczęście – powodów do lektury jest dużo więcej.
Poznajcie niezwykły świat.
Alternatywę dla naszej rzeczywistości. Świat, jakby osadzony na skrzyżowaniu
różnych etapów historii. Tu morskie podboje spotykają się z rewolucją
technologiczną, a żywe stworzenia na stałe, biologicznie złączone są z mechanizmami
niby zegarów. Ba, tu nawet istoty ludzkie żywią się metalowymi przedmiotami. I
w takiej właśnie scenerii, gdzie nawet zwierzęta nabierają cech ludzkich, na
tle wielkich przemian, gdy kierunki giną, jak ucieka czas, splatają się losy
bohaterów opowieści. A wszystko to wina pięknej, acz niebezpiecznej kobiety.
Ideału, z którym żenić chce się władca, a który ideałem okazuje się nie być.
Okrętowy malarz zna ją jako złodziejkę koron, ale na co komu korony, które są
bezwartościowe i nawet na skupie się ich nie przyjmuje, pewien królik wciąż ją
kocha i gotów jest razem z nią trafić do więzienia, jego towarzysz zaś do
więzienia zamierza ją wtrącić. Do czego to wszystko doprowadzi?
Pierwszy z pięciu planowanych tomów
cyklu „Azymut” zabiera nas w pełną humoru i szaleńczych przygód podróż do
niezwykłej krainy, gdzie poza zabawą czeka na czytelników także coś więcej.
Awanturnicza nuta z porcją przemyśleń i lekkim, typowo europejskim dowcipem,
świetne dialogi, szczypta erotyki i intrygująca mechanika świata plus ciekawy
bestiariusz. Zabieg z oparciem rozwoju technologicznego na mechanizmach
zegarowych, jest o tyle prosty, co fascynujący. I umotywowany, doskonale
korespondując z kwestiami czasu i przestrzeni.
Graficznie to typowo europejskie
rysunki kadrowanie i – co najważniejsze – tradycyjny kolor. Nie komputerowe
fajerwerki, a ręcznie barwy. Pastelowe farby kojarzące się z paletą
znaną z „Blacksada” czy komiksami Azpiriego, bajkowa acz szczegółowa kreska. I
ten klimat oldschoolowej, uroczo naiwnej fantastyki spod znaku Verne’a, gdzie
nie rządzi prawdopodobieństwo a nieograniczona fantazja.
Jednym słowem: polecam. To jedna z
ciekawszych europejskich serii, jakie czytałem w ostatnich latach, świeża i
bardzo przyjemna. Sięgnijcie, bo naprawdę warto. Dobrze, że wydawnictwo Kurc
nie tylko zdecydowało się kontynuować serię niedokończoną przez nieistniejące
już Wydawnictwo Komiksowe, ale i wznowiło wszystkie pozostałe. Jeśli jeszcze
nie znacie tego cyklu, rozejrzyjcie się za nim wśród nowości, bo jest tego wart.
Komentarze
Prześlij komentarz