Azymut #1: Poszukiwacze zaginionego czasu - Wilfrid Lupano, Jean-Baptiste Andréae

AZYMUT POWRACA


Europejskie komiksy fantastyczne mają na naszym rynku swój wcale niemały udział, rzadko jednak zdarza się dzieło takie, jak „Azymut”. Nie do końca to SF i nie do końca fantasy. „Azymutowi” bliżej jest do retrofuturystyki, ale retrofuturystki z obszaru rzadziej odwiedzanego, bo clockwork punkowego. I choćby już dlatego warto po niego sięgnąć, jako po ciekawostkę, ale – na szczęście – powodów do lektury jest dużo więcej.


Poznajcie niezwykły świat. Alternatywę dla naszej rzeczywistości. Świat, jakby osadzony na skrzyżowaniu różnych etapów historii. Tu morskie podboje spotykają się z rewolucją technologiczną, a żywe stworzenia na stałe, biologicznie złączone są z mechanizmami niby zegarów. Ba, tu nawet istoty ludzkie żywią się metalowymi przedmiotami. I w takiej właśnie scenerii, gdzie nawet zwierzęta nabierają cech ludzkich, na tle wielkich przemian, gdy kierunki giną, jak ucieka czas, splatają się losy bohaterów opowieści. A wszystko to wina pięknej, acz niebezpiecznej kobiety. Ideału, z którym żenić chce się władca, a który ideałem okazuje się nie być. Okrętowy malarz zna ją jako złodziejkę koron, ale na co komu korony, które są bezwartościowe i nawet na skupie się ich nie przyjmuje, pewien królik wciąż ją kocha i gotów jest razem z nią trafić do więzienia, jego towarzysz zaś do więzienia zamierza ją wtrącić. Do czego to wszystko doprowadzi?


Pierwszy z pięciu planowanych tomów cyklu „Azymut” zabiera nas w pełną humoru i szaleńczych przygód podróż do niezwykłej krainy, gdzie poza zabawą czeka na czytelników także coś więcej. Awanturnicza nuta z porcją przemyśleń i lekkim, typowo europejskim dowcipem, świetne dialogi, szczypta erotyki i intrygująca mechanika świata plus ciekawy bestiariusz. Zabieg z oparciem rozwoju technologicznego na mechanizmach zegarowych, jest o tyle prosty, co fascynujący. I umotywowany, doskonale korespondując z kwestiami czasu i przestrzeni.


Graficznie to typowo europejskie rysunki kadrowanie i – co najważniejsze – tradycyjny kolor. Nie komputerowe fajerwerki, a ręcznie barwy. Pastelowe farby kojarzące się z paletą znaną z „Blacksada” czy komiksami Azpiriego, bajkowa acz szczegółowa kreska. I ten klimat oldschoolowej, uroczo naiwnej fantastyki spod znaku Verne’a, gdzie nie rządzi prawdopodobieństwo a nieograniczona fantazja.


Jednym słowem: polecam. To jedna z ciekawszych europejskich serii, jakie czytałem w ostatnich latach, świeża i bardzo przyjemna. Sięgnijcie, bo naprawdę warto. Dobrze, że wydawnictwo Kurc nie tylko zdecydowało się kontynuować serię niedokończoną przez nieistniejące już Wydawnictwo Komiksowe, ale i wznowiło wszystkie pozostałe. Jeśli jeszcze nie znacie tego cyklu, rozejrzyjcie się za nim wśród nowości, bo jest tego wart.

Komentarze