NAZYWAM
SIĘ BURTON, CLINT BURTON
„Hawkeye” był zdecydowanie jedną z
najciekawszych serii od Marvel Now. Samodzielną, niezależną, doskonale nadającą
się do czytania zarówno bez znajomości losów postaci, jak i jakichkolwiek
wydarzeń wstrząsających całym uniwersum. Na kontynuacji spoczywała duża odpowiedzialność
godnego podjęcia tematu. Czy się udało? Tak, bo choć Jeff Lemire poszedł inną
drogą, niż jego poprzednik, stworzył jednocześnie komiks bardzo zbliżony do
jego prac i oferujący kawał dobrej rozrywki na przyzwoitym poziomie.
Rutynowe zadanie dla SHIELD, nic
trudnego, nic niezwykłego. Włamać się do bazy Hydry, znaleźć skład tajnej broni
i zająć się problemem. Łatwizna, prawda? Co mogło pójść nie tak? Nie dość jednak,
że zastępy wrogów atakują Hawkeye’a i Kate Bishop ze wszystkich stron, a broni
jak nie było, tak nie ma, to jeszcze wkrótce bohaterowie odkrywają prawdę o
tym, co mieli znaleźć. Prawdę, która wywraca wszystko do góry nogami…
Komiksy o „Hawkeye’u” pisane przez
Matta Fractiona były rasowym czarnym kryminałem o samotnym twardzielu, pięknych
acz fatalnych kobietach pojawiających się w jego życiu oraz problemach dybiących
na nich ze wszystkich stron. Zeszytom autorstwa Jeffa Lemire’a, autora
niezapomnianych serii „Łasuch” czy „Royal City” bliżej jest szpiegowskim
historiom z Jamesem Bondem, ale – na szczęście – tylko do pewnego stopnia. Autor
nie byłby sobą, gdyby ograniczył się tylko do tak niewymagającego tematu pomieszanego
ze stylistyką superhero, dlatego też całość podlał solidną dawką wątków
obyczajowych.
Wielkim plusem całości jest
skupienie się na retrospekcjach (swoją drogą od strony graficznej ukazanych w
urzekającym, malarskim stylu), gdzie sentyment miesza się z szarą rzeczywistością.
Dodaje to opowieści realizmu i życiowej nuty, poza tym zarówno dla nowych
odbiorców, jak i fanów postaci stanowi bardzo ciekawy i klimatyczny akcent,
który czyta się z przyjemnością. Oczywiście Lemire doskonale pamięta, że tworzy
komiks akcji, dlatego mamy zagrożenia, szybkie tempo, walki, niezwykłe gadżety,
zwroty akcji… Na kilka udanych zaskoczeń też znalazło się miejsce, więc
wszystko jest takie, jak być powinno.
A jak świetnie jest to
zilustrowane. Rysunki Ramóna Péreza łączą w sobie prostotę prac jego
poprzedników, która tak bardzo mnie kupiła, z pięknie malowanymi grafikami,
które autentycznie urzekają. Fakt, że obu rodzajów jest mniej więcej tyle samo
tym bardziej cieszy, a wszystko to sprawia, że „Hawkeye” to nie tylko jedna z
najlepiej narysowanych nowości, ale też i jedna z najlepiej wyglądających serii
od Marvel Now.
Dlatego wszystkim, którzy lubią
dobre komiksy niezależnie od gatunku, polecam całość, bo jest tego warta. Lemire
nie zawiódł, po raz kolejny udowadniając, że jest jednym z najciekawszych
scenarzystów w branży. Jeśli kolejne tomy utrzymają ten poziom – w co nie
wątpię, będzie na co czekać.
Ostatni komiks jaki miałam w ręku to kaczor donald wypożyczony ze szkolnej biblioteki jeszcze w czasach podstawówki ;)
OdpowiedzUsuńJa dopiero zaczynam swoją przygodę z blogowaniem więc zapraszam serdecznie. Pisanie sprawia większą frajdę jak ma się dla kogo pisac ;)
blondynka-na-rozdrozu.blogspot.com