MAGIC
SAILOR MOON
Podobnie, jak w przypadku większość
miłośników mangi, moja przygoda z komiksami pań z grupy Clamp zaczęła się od
ich niezapomnianego (i nigdy niedokończonego) „X”. Dlatego to do mrocznych,
ciężkich i pełnych detali ilustracji tam ukazanych mam duży sentyment – i to
ona najbardziej kojarzą mi się z twórczością Clampa. Dlatego już samą szatą
graficzną kupiły mnie „Magic Knight Rayearth”, ale nie tylko dla niej warto po
tę serię sięgnąć. Przede wszystkim bowiem jest to kawał sympatycznej i
wciągającej opowieści, utrzymanej na naprawdę dobrym poziomie.
Cała opowieść skupia się na losach
trzech dziewczyn z Tokio, które zostają przeniesione do magicznego świata,
gdzie mają ocalić księżniczkę. By tego dokonać, muszą stać się Magicznymi
Wojowniczkami, ale droga do tego ceku nie jest łatwa. Na razie muszą radzić
sobie z pomocą tymczasowej broni, by jednak zdobyć właściwą, muszą odnaleźć
legendarny minerał Escudo. I tu zaczyna się kolejny problem – wiedzie do niego
droga przez Las Ciszy, miejsce gdzie nie działa żadna magia, a zatem także i
kompasy. Jak mają znaleźć w nim drogę? W tym ma im pomóc Mokona, dziwne, bardzo
energiczne stworzenie, ale jest jeszcze jeden problem – jak przetrwać w takim
miejscu?
I tu na scenie pojawia się on,
Ferio. Wojownik, który przybył im z pomocą też poszukuje Escudo, ale jaki jest
jego cel? I po czyjej stronie stoi? Dziewczyny postanawiają wykorzystać go,
jako ochroniarza. On je ochroni, one pomogą mu znaleźć drogę. Niestety w
trakcie wyprawy czyha na nie niejedno niebezpieczeństwo, a ich wróg już czai
się do ataku…
Pierwszy tom „Magic Knight Rayearth” był
stosunkowo lekki i bajkowy. Drugi, choć nie zatracił obu tych cech, staje się
poważniejszy, cięższy i bardziej krwawy. Czytanie go przypominało mi jednak
oglądanie „Czarodziejki z Księżyca”, gdzie humor, dynamiczne walki i urazy
doznawane przez bohaterów były na porządku dziennym. Tu jest to wszystko, w
pewnym stopniu skondensowane (choć na szczęście nie czuć tu pośpiechu), ale
ukazane w naprawdę świetnym stylu. Tomik czyta się więc szybko i przyjemnie,
jak każdą z prac pań z Clamp i – tak samo, jak inne ich dzieła – z całkiem
sporym napięciem.
Prawdziwą gwiazdą całości jednak i
tak są ilustracje. Podobne do tych z „X”, a więc mroczne, szczegółowe, bardzo
dynamiczne, pełne detali i z mnóstwem efektów. W odróżnieniu jednak od
flagowego tytuły Clampa, „Magic Knight Rayearth” zawierają wiele lżejszych
elementów, sporo humoru i uroku, a także lekkości. Nie ma tu też wszędobylskiej
symboliki i takiego nagromadzenia ciemności, choć jednocześnie całość pozostaje
dość ciemna w swej tonacji.
Podsumowując, miłośnicy Clampa i
dobrych mang fantasy będą zachwyceni. To świetna, świetnie przy tym wydana
opowieść, którą warto poznać. Polecam, nie przypadkiem „MKR” stały się tak
kultową serią.
Dziękuję wydawnictwu Waneko za
udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz