NIE
WCHODŹ ŁAGODNIE DO TEJ DOBREJ NOCY
Zanim George R.R. Martin zasłynął „Grą
o tron”, stworzył niejedną powieść i jeszcze więcej wszelkiej maści opowiadań. Dlaczego
żadne z nich nie stały się tak wielkimi hitami, jak jego opus magnum, nie
trudno zgadnąć – Martin to nie literacki artysta, a jedynie pisarz-wyrobnik. Niezły,
ale niewybijający się szczególnie, mimo licznych nagród i nominacji, na tle
innych autorów swoich czasów – może poza tym wyjątkowym dziełem, jakim była „Gra
o tron”. I „Światło się mroczy” też jakoś się nie wybija. To po prostu niezła,
prosta fantastyka, zaludniona prostymi postaciami, która momentami przejawia
jednak przebłyski prawdziwej inwencji. Szkoda, że sporadycznie.
Akcja powieści zabiera nas na
planetę Worlorn, niegdyś tętniący życiem, teraz konający świat, na który wraca
wezwany przez dawną ukochaną Gwen, Dirk t’Larien. Stan globu dziwi bohatera, ale
przede wszystkim nie ma on jeszcze pojęcia co właściwie go czeka. Wmieszany w miłosne
(i nie tylko) intrygi, trafia w sam środek wydarzeń, z którymi najchętniej nie
miałby wiele do czynienia…
„Światło się mroczy” to powieściowy
debiut Martina – i fakt ten wiele wyjaśnia: od nie do końca spełnionych
ambicjach autora, czerpiącego zarówno z klasyki SF, jak i klasyki dramatu (z
tymi przerysowanymi, rozbuchanymi kwestiami miłosnymi), nie w pełni
wykształcony styl i bardzo prostą konstrukcję postaci. „Światło się mroczy” to
także pierwsza opowieść o uniwersum „Tysiąca światów”, w którym rozgrywają się np.
„Żeglarze nocy”. Przede wszystkim jednak „Światło się mroczy” to romans. Science
fiction to jedynie tło dla opowieści o miłości – pełnej nieszczęść,
niespełnienia, zawirowań, przetasowań… Momentami jest w tym harlequinowa
naiwność, momentami całość ma zadatki na coś wyższego… Ale cała wyższa wartość
tak naprawdę kończy się tu na tytule, będącym fragmentem wiersza Dylana Thomasa
„Nie wchodź łagodnie do tej dobrej nocy” („Do not go gentle into that good
night”).
Cała reszta to prosta,
niezaskakująca rozrywka oparta na wspomnianej już miłości i umieraniu. Bo tu
zdaje się umierać wszystko: planeta, miasta na niej pobudowane, bohaterowie
(tak wewnętrznie – Dirk, jak i jak najbardziej dosłownie – rasa Kavalarów),
uczucia… Z tym, że Martin nie
wykorzystuje potencjału tematu. Zamiast skupić się na refleksyjnej,
nostalgicznej opowieści psychologicznej, przez pierwsze pół książki koncentruje
się na zarysowaniu tła. Robi to nieźle, bo jego wizja do mnie trafia, nawet
jeśli nie ma tu drugiego dna. Potem jednak zaczyna się akcja, która sprawia, że
powieść czyta się szybciej, niż wcześniej, ale jednocześnie całość porywa jakby
mniej.
Oczywiście kto nie ma oczekiwań i
większych ambicji, będzie bawił się znakomicie. Bo to niezła fantastyka o miłości,
trochę naiwna, trochę płaska, ale nie najgorzej napisana, mająca kilka naprawdę
pomysłowych momentów i na pewno nienużąca. Fani Martina też się raczej nie
zawiodą. Ale ci, którzy szukaliby jakichś wyższych wartości, świetnie
uchwyconej psychologii postaci i niebanalnego podejścia do tematu mogą poczuć
zawód. Choć i oni w pewnym stopniu dadzą się uwieść całości.
Komentarze
Prześlij komentarz