PONURA
KLAUSTROFOBIA
Gasną
już światła, rzecz skończona.
I
ponad Larw drgających wir
Z
hukiem opuszcza się zasłona
I
z wolna każdy kształt co kona,
W
żałobny spowija kir.
Mówią
anioły z bladych powiek
Łzy
ocierając w czasie przerw,
Że
sztuka ta ma tytuł Człowiek
Herosem
jej: Zdobywca Czerw.
- Edgar Alan Poe
Dzieła z początków kariery Geroge’a
R.R. Martina, jak i większość jego prozy poza cyklem „Saga lodu i ognia” (czy
jak ktoś woli „Gra o tron”), a także sporą ilość dodatków do niego, trudno
uznać za szczególnie udane. Owszem, czyta się je dobrze i z przyjemnością, ba,
nie da się także nie docenić pomysłów autora, a jednak czegoś w nich brakuje.
Czasem w stylu, czasem w rozwiązaniach fabularnych. I tak jest też z nowelą „W
domu robaka”, lekturą właściwie na jedno posiedzenie, która na szczęście może
pochwalić się naprawdę udanym klimatem.
Zapomniana, konająca planeta. Zrujnowane
miasto. Chęć zemsty.
Młody Annelyn wiedzie dobre życie w
skrytym pod ziemią miejscu, gdzie o dobrym życiu praktycznie nie ma co marzyć. Wiele
zmienia upokorzenie, jakiego pewnego dnia doświadcza od Dostarczyciela Mięsa. Dlatego
chłopak zaczyna przygotowywać plan zemsty. Wszystko jednak kończy się dla niego
w jeszcze głębszych pokładach świata, w miejscu, gdzie czeka na niego
wstrząsająca prawda o bóstwie przodków - Białym Robaku…
Pierwszym, co rzuca się w oczy w
trakcie lektury niniejszej mini powieści to jej ponury ton. Już sam świat z „W
domu robaka” nie jest zbyt gościnnym miejscem. Tu, podobnie jak to było w
debiutanckiej powieści Martina „Światło się mroczy”, wszystko umiera. Ale
zarazem robi to w widowiskowy sposób, co stanowi kolejną, wartą docenienia
rzecz (spójrzcie tylko na opisy obumarłego słońca). Ważniejszy jednak okazuje
się klimat. Klimat duszny, klaustrofobiczny, czasami ocierający się drastyczne
elementy czy obrzydliwości (na mnie, miłośniku mocne literatury wszelakiej
maści nie robi to co prawda większego wrażenia, ale warto ostrzec co
wrażliwszych odbiorców).
Ale i sama fabuła jest tutaj
niezła. Z jednej strony mamy tu science fiction w stylu „Diuny” (i to bardziej
podobne do wydanego dekadę wcześniej opus magnum Herberta, niż można by sądzić
na pierwszy rzut oka), z drugiej opowieść grozy, ocierającą się zarówno o
typowy straszak z dziwnymi bytami, jak i horror cielesny. Ale mamy tu też udane
dark fantasy, dla tych, którzy wolą prozę Martina osadzoną w realiach bliższych
temu, co polubili w jego współczesnych utworach. Rzecz w tym, że stylistycznie
niniejsze dzieło wypada słabiej, niż „Gra o tron”.
„W domu robaka” to lektur stricte
rozrywkowa. Niby pewnego przesłania można się w niej na siłę dopatrzeć, ale nie
zmienia to faktu, że rzecz jest prosta i skupiona na tym, by oddziaływać przede
wszystkim na wyobraźnię, a nie serce. Umysłu czytelnika nie stymuluje, ale za
to naprawdę zapada w pamięć. Stylistycznie nie jest może zbyt wymagająca, tak
jak i postacie nie są szczególnie złożone, niemniej są tu sceny, które robią
wrażenie i o których trudno jest zapomnieć. A że jednocześnie opowieść budzi
pewne nasze pierwotne obawy i lęki, trudno nie docenić tej jej strony.
Wszystko to składa się na dzieło,
które miłośnikom fantastyki i horroru polecam. To tylko nieco ponad sto stron,
nowelka jedynie (Stephen King miał masę opowiadań większych objętościowo!), a
jednak mimo pewnych minusów poznać ją naprawdę warto. W sam raz na jedno
mroczne, ponure popołudnie z książką w ręku.
Komentarze
Prześlij komentarz