MANGOWY
REMAKE
Coś się kończy, coś zaczyna.
Właśnie pożegnaliśmy dwie świetne serie shounenowe, jakimi bez dwóch zdań były
„Akame ga Kill!” i „Dimension W”, a już na ich miejsce wskoczyły kolejne nowości
z tego gatunku: udany „Dr. Stone” i trzymająca podobny poziom seria „Dororo i
Hyakkimaru”. Skamieniałymi ludźmi zajmowałem się niedawno, pora przyjrzeć się więc
tej drugiej opowieści. Bo chociaż nie jest to manga do końca spełniona, na
pewno warto poświęcić nieco czasu na jej poznanie.
Głównych bohaterów opowieści jest
dwóch. Pierwszym z nich jest Hyakkimaru, ponury, potężny wojownik polujący na
demony. Przemierza on kraj, nie zważając na nikogo, byle tylko wypełnić swój
obowiązek. Zamiast rąk ma miecze, wydaje się nie znać strachu ani litości, ale…
Dororo to sierota, która każdego
dnia próbuje zdobyć coś do jedzenia, by przetrwać w biedzie wojennej
rzeczywistości świata u schyłku okresu Muromachi. Kradzież to jedyne, co mu
pozostaje i tak pewnego dnia pakuje się w kłopoty. Kłopoty, z których chcąc nie
chcąc wybawia go Hyakkimaru, który staje do walki z okolicznym demonem. Co
wyniknie z tego brzemiennego w skutki spotkania tej niezwykłej dwójki?
Chociaż na okładce tej serii
podano, że jej scenarzystą jest ojciec mangi, sam Osamu Tezuka, nie jest to do
końca prawda. a raczej jest to prawda w takim samym stopniu, jak w przypadku
wymienienia go jako scenarzysty „Pluto” Naokiego Urasawy. W obu przepadkach
mamy bowiem do czynienia z remake’ami klasycznych dzieł Tezuki w nowej formie. „Dororo”,
bo taki tytuł nosi pierwowzór, to opowieść stworzona w latach 60. XX wieku.
Doczekała się nawet dwóch seriali anime, filmy fabularnego i sztuki teatralnej.
Najnowszy serial właśnie gości na ekranach (nie w Polsce) i z tej okazji na
rynku pojawiła się także manga „Dororo i Hyakkimaru”. I jakie jest to dzieło?
Cóż, na pewno nie jest tak udane,
jak być mogło. Jak należy tworzyć remake’i prac Tezuki pokazał Urasawa w
genialnym, poruszający fascynującym i przesyconym sentymentami „Pluto”. Satoshi
Shiki, autor m.in. „Kamikaze” nie jest twórcą tego kalibru, co ojciec „20th
Century Boys”, więc jego opowieść to czysty rozrywkowy shounen, ale i tak jest
niezła, a co ważniejsze, naprawdę znakomicie zilustrowana. Kreska jest gęsta,
klimat mroczny, akcja dynamiczna a postacie wyraziste.
Cała reszta to lekka opowieść
akcji, gdzie dzieje się dużo, tekstu nie ma wiele, a choć całość jest
przewidywalna, czyta się ją naprawdę przyjemnie, szybko i z ochotą na więcej.
Bo to po prostu kawał niezłej, rozrywkowej opowieści dla miłośników fantasy.
Nie wybitnej, ale mimo wszystko wartej poznania, choć mam nadzieje, że będzie
nam też dane przeczytać kiedyś oryginał.
Dziękuję wydawnictwu Waneko za
udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz