BEZ
OSZCZĘDZANIA BOHATERA
Pierwszy tom serii „Dr. Strange”
pisanej przez Jasona Aarona okazał się sporym pozytywnym zaskoczeniem. Poziom
tego scenarzysty bowiem najczęściej pozostawia wiele do życzenia, dlatego takie
opowieści, jak „Thor: Gromowładna” czy niniejszy tytuł właśnie stanowią chlubne
wyjątki, które warto jest poznać. Przyznam jednak, że obawiałem się czy Aaron
zdoła utrzymać jakość w drugiej części. Na szczęście, choć nadal brak tu
większej odkrywczości, zabawa wciąż jest udana, a miejscami autentycznie bardzo
dobra.
Jak wyglądałby świat bez magii? To
próbowali osiągnąć skupieni na technologii Empirikule, którzy urządzili
polowanie na władających magią we wszystkich wymiarach. Walkę udało się wygrać,
ale cena była wysoka – Strange, niemal pozbawiony mocy i osłabiony jak nigdy
dotąd, balansuje na krawędzi śmierci. Mogło być gorzej? I jest! Jego najwięksi
wrogowie, tacy jak Baron Mordo, córka samego Diabła, Satana czy istota zrodzona
z cierpień naszego bohatera, wyczuwają co się dzieje i nie zamierzają zmarnować
okazji. Dr. Strange co prawda nie jest osamotniony, bo może liczyć na pomoc
Thor, jednak i to może nie wystarczyć…
O Jasonie Aaronie tyle razy
wypowiadałem się w niepochlebny sposób (jak jednak można mówić o twórcy, który
całą swoją karierę zbudował na bezmyślnym powielaniu schematów gatunkowych?),
że teraz sobie to daruję. Faktem jest jednak, że udało mu się napisać kilka
dobrych komiksów i że „Dr. Strange” do nich należy. Jak już pisałem, tak
pierwszy tom, jak i ten, to powtórka z rozrywki, inaczej Aaron nie potrafi, ale
udana. Czasami nawet bardzo. Poprzedni album był kopią niezliczonych tworów o
międzywymiarowym zagrożeniu („Kryzys na nieskończonych Ziemiach”,
„Spiderversum”, „Superman: Wielokrotność”), ten powiela schemat opowieści o
osłabionym bohaterze, który musi stawić czoła nadchodzącej śmierci i całej
grupie swoich wrogów.
Co zatem ratuje całość? To samo, co
poprzednio: szybkie tempo, lekkość i dociśnięcie pedału gazu, jeśli chodzi o
nieoszczędzanie bohatera. Wprowadzenie Thor, bohaterki innej serii Aarona,
staje się sympatycznym puszczeniem oka do jej czytelników, a całość to po
prostu lekka, przyjemna rozrywka, która nie pozwala się nudzić i przy okazji
pozostaje atrakcyjna zarówno dla fanów postaci, jak i tych, którzy od czegoś
chcieliby zacząć swoją przygodę ze Strange’em.
Najlepiej jednak i tak wypadła
szata graficzna. Pamiętam czasy, kiedy Bachalo rysował realistycznie i
szczegółowo. Pamiętam też okres, kiedy jego pierwsze próby z cartoonowymi
ilustracjami niestety mnie nie kupiły. W ostatnich latach jednak jego
uproszczony styl z mangowymi naleciałości zyskał swój urok, wpada w oko i był
bodajże najlepszym, co pod względem graficznym przytrafiło się serii „Uncanny
X-Men” Bendisa z Marvel Now. Tu dostajemy dużo tego, co artysta ma najlepsze w
swoim repertuarze i oglądanie „Doktora Strange’a” staje się czystą przyjemnością,
podnoszącą wartość całego tomu. Do tego mamy standardowo świetne wydanie.
Dlatego polecam całą tę serię, bo jest tego warta.
Komentarze
Prześlij komentarz