TELENOWELA
SF
Robert Kirkman to scenarzysta, który do historii co
prawda przejdzie, ale nie za jakość swoich prac, a dlatego, że na nowo
rozbudził w ludziach zainteresowanie tematem zombie dzięki swoim „Żywym
trupom”. Narobił też nieco szumu „Invincible”, ale była to kolejna
przereklamowana seria o kiepskich dialogach, która skonstruowana została na
zasadzie kopiuj-wklej wątków i postaci z innych dzieł (nie czuć tam było ani
zabawy tym, ani hołdu, a jedynie brak własnych pomysłów), a jakiś czas temu
powrócił z nowym tytułem, „Oblivion Song”. Tytułem niezłym, choć dalekim od wybitności
i odkrywczości, który jednak można przeczytać, w formie niezobowiązującej
rozrywki.
Dekadę temu część Filadelfii wraz z jej
mieszkańcami trafiła do innego wymiaru – Oblivion. Ich ratowaniem – nie bez
kierujących nim pobudek osobistych – zajął się Nathan Cole, który skończył w
więzieniu. Teraz znów jest na wolności i odkrywa, że są inni, którzy
kontynuowali jego działalność. Niestety, kiedy pojawia się problem i bezimienni
zaczynają niewolić ludzi, Nathan musi połączyć siły z bratem i stanąć do walki.
A walczyć jest o co, bo od tego zależą losu obu rzeczywistości…
Dlaczego nie przepadam za scenariuszami Kirkamana?
I dlaczego ludziom się one podobają? Cóż, nie przepadam za jego pisarstwem, bo
brak w nim odkrywczości. Brak większego pomysłu. I przede wszystkim talentu, by
przekuć to w coś więcej, niż kopię tego, co było wcześniej. Każdą swoją serię
Kirkman zmienia w telenowelę i wątki obyczajowe, relacje między bohaterami i
wszystko inne, plączą się jak w operach mydlanych, a ostatecznie nic z tego nie
wynika. Przemiany psychologiczne postaci następują zbyt szybko i nie
przekonują, wątki często są naciągane, a tempo nie porywa. Miewa wciągające
momenty, czasem zdarzają mu się naprawdę świetne fragmenty, ale na tym koniec.
Zostaje opowieść na poziomie popołudniowej telenoweli. Co się w tym podoba? To
samo, co w telenowelach – brak konieczności myślenia, odrobina rozrywki po
męczącym dniu i… lubimy to, co już znamy i on nam to daje.
Po części mamy to także w „Oblivion Song”. Tu też
widać telenowelowe zapędy, bohaterowie nie są zbyt psychologicznie pogłębieni,
przesłania tutaj żadnego nie uświadczycie, a fabuła nie skłania do myślenia. To
tylko czysta rozrywka, ale zaważywszy na fakt, że na razie podawana jest w
niewielkich porcjach i nie rozrosła się za bardzo, czyta się ją przyjemnie.
Bezrefleksyjnie, ale i bez większego znudzenia. Ma kilka udanych momentów,
ogólny klimat też jest niezły, szata graficzna, choć prosta, cartoonowa, też wypada nie najgorzej. Ot
lekki komiks środka, do przeczytania i zapomnienia, na tyle niezły by nie
żałować czasu i pieniędzy na niego poświęconych.
Kto lubi Kirkmana, „Oblivion Song” też polubi, bo
autor powielił tu wszystkie typowe dla siebie schematy. Kto nie lubi, nie
polubi, chyba że jest fanem fantastyki i ma ochotę na podobne dzieło. Reszta,
jeśli ich ciekawi, może zaryzykować i przekonać co to. Komiks jest na tyle
niezły, że można śmiało to zrobić. Kto wie, jeśli nie szukacie ambicji i głębi,
może Was naprawdę kupi ta fabuła.
Komentarze
Prześlij komentarz