Dragon Ball Super #12: Merusu no Shōtai – Akira Toriyama, Toyotarou

PRAWDZIWA TOŻSAMOŚĆ MERUSA


W końcu „Dragon Ball Super” znów się rozkręcił. Wszystko dzięki temu, że na razie z łam serii zniknął Moro, kiepsko pomyślany i jeszcze gorzej zaprojektowany wróg. Wraz z nim zniknęły także powtórki niektórych motywów i chociaż to, co zostało nie jest szczególnie oryginalne, w końcu znów widać w tym starego dobrego Toriyamę, który jest i zabawny, i dynamiczny i dostarcza także bardzo przyjemnej shounenowej rozrywki.


Uwolniona przez Moro ekipa więźniów Galaktycznego Patrolu przemierza kosmos by dotrzeć na Ziemię, niszcząc wszystko, co spotkają na swej drodze. Powoli na jak zaczynają wychodzić także tajemnicze dotąd zdolności Siedemdziesiątki Trójki, które mogą wprowadzić sporo zamieszania…

Tymczasem na Ziemi, pod nieobecność trenującego z Merusem Gokū i przechodzącego swój trening Vegety, Jaco spotyka się z Bulmą i Nameczanami, którzy jako jedyni przetrwali: Piccolo, Dende i Escą by przygotować ich na nadciągające zagrożenie. Mają jedynie kilka dni by przejść trening… I niestety oto ekipa Saganbo zjawia się od razu, dzięki nowo nabytym zdolnościom. Jakby tego było mało, szybko okazuje się, że Siedemdziesiątka Trójka przyswaja sobie zdolności Piccolo i walka wydaje się być z góry przegrana. Do tego Whis przybywa do swego ojca omówić kwestię Merusa. A to dopiero początek… Kim jest Merus? Jak potoczą się walki? I jaką moc zdobędą Gokū i Vegeta?


W końcu seria łapie wiatr w żagle. W końcu Toriyama znów zaczyna czuć to swoje „DB” i znów cartoonowa prostota i świetny humor łączą się z bitewniakiem, gdzie zagrożenia spadają na bohaterów ze wszystkich stron, a akcja nie pozwala na chwilę nudy. Nie jest to co prawda zbyt oryginalna opowieść, nie ma się co oszukiwać, bo Siedemdziesiątka Trójka wygląda niemal jak Hit i to nie jedyna taka podobna postać, a do tego fabuła jest znana wszystkim miłośnikom serii. Nie zmienia to jednak faktu, że Toriyama tym razem powiela lepsze schematy, dzięki czemu zabawa naprawdę jest udana.


Nadal nie jest to poziom starego „Dragon Balla”, tu nie ma się co oszukiwać, ale jakość, do jakiej przyzwyczaiło nas pierwsze dziewięć tomów „Dragon Ball Super” została zachowana. I nic więcej chyba nie trzeba. Tym bardziej, że rzecz jest naprawdę dobrze narysowana i nawet jako powtórka z rozrywki pozostaje na tyle atrakcyjna, by nie zawieść stałych czytelników. A i momentami potrafi zaskoczyć, jak choćby kwestią Merusa, chociaż z drugiej strony nawet to było do przewidzenia.


I do przewidzenia jest też konkluzja tej recenzji. kto lubi „Dragon Ball”, powinien ten tom poznać. Ale przecież kto go lubi, nie potrzebuje żadnych polecanek. Ta seria, nawet w słabszej odsłonie, to wciąż klasyka i klasa sama w sobie i wciąż warto ją czytać. Tym bardziej, że Toriyama kontynuując „DB Super” mocno skoncentrował się na obecności Jaco, który jest jedną z najlepszych i najbardziej rozbrajających postaci w jego dorobku.

Komentarze