Thanos to jedna z najciekawszych złych postaci
uniwersum Marvela. Nic więc dziwnego, że otrzymał także niejedną własną serię.
Rzadko jednak były to tytuły udane – jeśli pamiętacie kiepski album „Thanos
powstaje” Jasona Aarona, stanowiący niemalże plagiat originu Lobo z
konkurencyjnego DC. Na szczęście „Thanos” od Jeffa Lemire’a to kawał dobrej
opowieści graficznej. Nie wybitnej, robionej w typowej manierze tego
scenarzysty, ale o wiele lepszej, niż na pierwszy rzut oka można by sądzić.
Każdy chce żyć i każdy zamierza o życie walczyć.
Nawet taki psychopata i morderca, jak Thanos, który całe życie dążył do
zjednoczenia ze swoją ukochaną Śmiercią – co nie raz mu się zresztą udawało.
Teraz jednak jest gotów zrobić wszystko, byle przeżyć. Ale jednocześnie jego
syn planuje przejęcie władzy nad światem. Thanos musi go powstrzymać, ale by to
zrobić, bezie musiał odbyć wyprawę do miejsca, z którego żywym się nie wraca…
Jeff Lemire to twórca wszechstronny. Potrafi
stworzyć typowe superhero, nawet jeśli się w tym dobrze nie czuje
(„Extraordinary X-Men”, „Hawkeye”, „Staruszek Logan”), potrafi opowiedzieć
porywającą opowieść antyhero („Czarny młot”), umie zaprezentować rewelacyjne,
nastrojowe postapo („Łasuch”) czy emocjonujące opowieści obyczajowe („Royal
City”). Teraz serwuje nam kolejną w swojej karierze (spójrzcie chociażby na
album „Joker: Zabójczy uśmiech”) fabułę o intrygującym czarnym charakterze. Dodaje
do tego kosmiczne klimaty (pamiętane chociażby z „Czarnego młota”) i…
… robi o w bardzo dobrym stylu. „Thanos” w jego
wykonaniu to połączenie superhero w realiach space opery z obyczajową historią
o przemijaniu, niechęci pogodzenia się z własnym losem, relacje rodzinne i tym
podobnych sprawach. Dzięki temu mamy tutaj i typową akcję, pełną walk i popisów
wyobraźni, mamy dynamikę i szybkie tempo, ale dostajemy także sporą dawkę
spokojnych, nostalgicznych niemalże scen. Co w skrócie znaczy, że każdy
miłośnik twórczości autora znajdzie tu coś dla siebie. Bo nawet jeśli Lemire
nie robi tu nic wybitnego, ani nie odkrywa nowych komiksowych lądów, wciąż jego
praca jest bardzo udana, ma swój klimat i charakter, i pozostaje o niebo lepsza
od wspomnianej na początku minierii Jasona Aarona.
Także, jeśli chodzi o rysunki. Mike Deodato Jr. i
Germán Peralta serwują nam tu bowiem realistyczne (mniej lub bardziej), mroczne
ilustracje. Ogląda się to bardzo przyjemnie, szczególnie grafiki tego
pierwszego artysty robią duże wrażenie, a całość z miejsca wpada w oko i
dostarcza wrażeń, niczym z oglądania dobrego, wyładowanego efektami specjalnymi
kinowego hitu.
Kto lubi Thanosa, albo dobre komiksy od Marvela (lub po prostu graficzne opowieści w klimatach SF), powinien ten tom poznać. To kolejna, solidna dawka dobrej rozrywki środka. Lekkiej, przyjemnej i wcale nie pustej. A przy tym nadającej się do samodzielnej lektury, niezależnie od reszty historii z tego uniwersum.
Komentarze
Prześlij komentarz