Thanos #1 - Jeff Lemire, Mike Deodato Jr., Germán Peralta

KONIEC THANOSA?

 

Thanos to jedna z najciekawszych złych postaci uniwersum Marvela. Nic więc dziwnego, że otrzymał także niejedną własną serię. Rzadko jednak były to tytuły udane – jeśli pamiętacie kiepski album „Thanos powstaje” Jasona Aarona, stanowiący niemalże plagiat originu Lobo z konkurencyjnego DC. Na szczęście „Thanos” od Jeffa Lemire’a to kawał dobrej opowieści graficznej. Nie wybitnej, robionej w typowej manierze tego scenarzysty, ale o wiele lepszej, niż na pierwszy rzut oka można by sądzić.

 

Każdy chce żyć i każdy zamierza o życie walczyć. Nawet taki psychopata i morderca, jak Thanos, który całe życie dążył do zjednoczenia ze swoją ukochaną Śmiercią – co nie raz mu się zresztą udawało. Teraz jednak jest gotów zrobić wszystko, byle przeżyć. Ale jednocześnie jego syn planuje przejęcie władzy nad światem. Thanos musi go powstrzymać, ale by to zrobić, bezie musiał odbyć wyprawę do miejsca, z którego żywym się nie wraca…

 

Jeff Lemire to twórca wszechstronny. Potrafi stworzyć typowe superhero, nawet jeśli się w tym dobrze nie czuje („Extraordinary X-Men”, „Hawkeye”, „Staruszek Logan”), potrafi opowiedzieć porywającą opowieść antyhero („Czarny młot”), umie zaprezentować rewelacyjne, nastrojowe postapo („Łasuch”) czy emocjonujące opowieści obyczajowe („Royal City”). Teraz serwuje nam kolejną w swojej karierze (spójrzcie chociażby na album „Joker: Zabójczy uśmiech”) fabułę o intrygującym czarnym charakterze. Dodaje do tego kosmiczne klimaty (pamiętane chociażby z „Czarnego młota”) i…

 


… robi o w bardzo dobrym stylu. „Thanos” w jego wykonaniu to połączenie superhero w realiach space opery z obyczajową historią o przemijaniu, niechęci pogodzenia się z własnym losem, relacje rodzinne i tym podobnych sprawach. Dzięki temu mamy tutaj i typową akcję, pełną walk i popisów wyobraźni, mamy dynamikę i szybkie tempo, ale dostajemy także sporą dawkę spokojnych, nostalgicznych niemalże scen. Co w skrócie znaczy, że każdy miłośnik twórczości autora znajdzie tu coś dla siebie. Bo nawet jeśli Lemire nie robi tu nic wybitnego, ani nie odkrywa nowych komiksowych lądów, wciąż jego praca jest bardzo udana, ma swój klimat i charakter, i pozostaje o niebo lepsza od wspomnianej na początku minierii Jasona Aarona.

 


Także, jeśli chodzi o rysunki. Mike Deodato Jr. i Germán Peralta serwują nam tu bowiem realistyczne (mniej lub bardziej), mroczne ilustracje. Ogląda się to bardzo przyjemnie, szczególnie grafiki tego pierwszego artysty robią duże wrażenie, a całość z miejsca wpada w oko i dostarcza wrażeń, niczym z oglądania dobrego, wyładowanego efektami specjalnymi kinowego hitu.

 

Kto lubi Thanosa, albo dobre komiksy od Marvela (lub po prostu graficzne opowieści w klimatach SF), powinien ten tom poznać. To kolejna, solidna dawka dobrej rozrywki środka. Lekkiej, przyjemnej i wcale nie pustej. A przy tym nadającej się do samodzielnej lektury, niezależnie od reszty historii z tego uniwersum.

Komentarze