Trzeci, zdecydowanie grubszy od poprzednich, tom „Hitmana" to pewne odświeżenie dla
serii. Opowieść nie zmieniła swojego charakteru, nadal mamy tu gangsterskie
porachunki i tym podobne elementy, ale tym razem rzecz wydaje się bardziej
epicka i opowiedziana na większą skalę. I więcej w niej zarówno sensacyjnych,
jak i superbohaterskich – choć przepuszczonych przez satyryczny filtr –
elementów.
Tommy Monaghan to płatny zabójca, który przypadkiem
zyskał telepatyczne zdolności. W swoim zawodzie mierzył się z niejednymi
trudnościami, ale zawsze jakoś dawał sobie radę. Teraz może być inaczej, bo gdy
przeszłość daje o sobie znać, Tommy i Natt Czapa stają oko w oko ze
specjalistami z SAS. A przecież to nie jedyne zagrożenie, jakie czai się na
horyzoncie. Mafia nie śpi, a zaciągnięcie się jako najemnik do armii pewnego
afrykańskiego państewka może okazać się nie najlepszym pomysłem…
Początki „Hitmana” były proste – jak wielu
bohaterów, powstał jako postać drugoplanowa, a dokładniej jako jednorazowy
charakter wymyślony na potrzeby opowieści o Batmanie. Po co? Żeby stanowić
przeciwwagę dla typowych przeciwników. Miał być w końcu jednym z tych
antybohaterów, których się lubi i którym się kibicuje – podobnych postaci było
wiele, że wspomnę tylko Lobo czy Deadpoola, ale Hitman spodobał się na tyle, że
nie tylko wkrótce powrócił, ale także szybko zyskał własną serię, a potem także
okazjonalne crossovery. Co spowodowało aż taki sukces?
Trudno jest do końca odpowiedzieć na to pytanie, bo
podobne postacie już znamy. Nasz bohater zabija, ale ma swój kodeks moralny, ma
też mocne, zmaga się z gangsterami, herosami i bytami nadnaturalnymi – zupełnie
jak jego koledzy z podobnych serii. Na pewno jednak zadziałały tu spryt i
talent Ennisa, który serwuje nam krwawą i wulgarną komedię w stylu Quentina
Tarantino (choć bez jego leniwego snucia opowieści i zabaw schematami). Bo choć
nie ma tu głębi, satyryczne podejście i nonszalancka lekkość całości sprawiają,
że „Hitman” to mocna rozrywka dla dorosłych czytelników, która pozostaje przy
tym nie głupia i wciągająca. A w tym tomie także opowiedziana na większą skalę.
I tradycyjnie bardzo dobrze przy tym narysowana.
McCrea co prawda mistrzem ołówka nie jest, ale jego cartoonowa kreska ma swój
charakter, klimat i pasuje do lekkości, a zarazem mroku i brutalności
„Hitrmana”. A przede wszystkim ma swój brudny urok oldschoolowych,
zahaczających o underground opowieści obrazkowych.
W skrócie: mamy tu kawał dobrej, bezkompromisowej
rozrywki. Nie dla każdego, ale wartej poznania. Daje odpoczynek od typowego
superhero, obśmiewa je i nie pozwala się nudzić ani przez chwilę. To, jak już
pisałem, tylko rozrywka, ale rozrywka na takim poziomie nie zdarza się często.
A na dodatek w tym tomie czeka na czytelników wyśmienity numer #34, za który
autorzy dostali nagrodę Eisnera – najważniejsze wyróżnienie w świecie komiksu –
w kategorii najlepszy pojedynczy zeszyt.
Komentarze
Prześlij komentarz