Iron Man: Ja i Iron Man - Joe Quesada, Sean Chen, Don Heck, Jack Kirby, Stan Lee

IRON MAN I JEGO ZBROJA

 

Zaczęło się od kolekcji „Wielkie pojedynki” z Carrefoura. To tam w tomie poświęconym Iron Manowi natrafiłem na jeden z zeszytów historii, która po polsku wyszła wcześniej jako „Ja i Iron Man”. W sumie okazała się jednym z najlepszych, co publikacja miała do zaoferowania. Wcześniej ją zignorowałem, bo Żelazny nigdy moim ulubieńcem nie był, ale w końcu zdecydowałem się uzupełnić kolekcję. No i jest. I jest dobrze, bo to w moim odczuciu jeden z najlepszych „Iron Manów”, stojący o parę poziomów jakościowych wyżej od historii Slotta serwowanych nam jakiś czas temu przez Egmont.

 

Tony Stark wiele razy przerabiał swój kostium, poprawiał go, ulepszał. Geniusz, obsesyjnie dążący do perfekcji, przeoczył jedno: że ów kostium może zacząć żyć własnym życiem. I zaczyna. A Stark trafia w sam środek nie lada problemów, bo jak ma pokonać własną zbroję, która go nie słucha, jest wypaczeniem jego poglądów i wizji i stanowi śmiertelne zagrożenie dla każdego?

 

O Joe Quesadzie można powiedzieć wiele złego, bo w końcu to on przyczynił się do niesławnego „One More Day” i tym podobnych historii (acz ja tego będę bronił, bo i tak było to o niebo lepsze, niż to, co Pająk daje nam od lat), ale jednocześnie nie można mu odmówić, że kiedy chce, to potrafi. Najbardziej rysować, bo to on zapewnił nam nieśmiertelnego grafiki z „Miecza Azraela” i urzekał szatą graficzną do „Diabła stróża”. A tu pokazuje, że bywa też świetnym scenarzystą, który ma konkretne pomysły i potrafi przekuć je w bardzo dobrą historię.

 

Nie mówię, że „Ja i Iron Man” (ech ten piękny przekład oryginalnego „Mask in the Iron Man”…) jest komiksem bezbłędnym, bo Quesada czasem poszalał z dialogami i były momenty, gdy męczyło mnie to całe gadanie, które można było streścić w kilku zdaniach, ale plus, że rzecz jest zarazem treściwa, umie skupić się na obyczajowym wątku, a jednocześnie zaserwować konkretną akcję, wspartą na filarach dobrych pomysłów. A dzieje się tu dużo, jest ciekawie, mamy tu też jakieś przełomowe sceny – bo ginie jeden z wrogów Irona – i ogólnie sporo dobrego.

 


Także w rysunkach. To takie czasy, że jeszcze mamy tu look komiksów z lat 90., gdzie stawiano na sporo detali i realizmu, a zarazem fajerwerki komputerowe, ale jeszcze nieprzesadzone, bo może i artyści zachłysnęli się już możliwościami technologicznymi, ale jednocześnie nie były one tak wielkie, by przesadnie nimi szafować. Więc jest dobrze, widowiskowo, ale bez przesady. I niezłe jest polskie wydanie, wzbogacone o debiut Iron Mana, krótkie omówienie jego losów i parę drobiazgów, jak choćby prezentacja jego zbroi. Tylko ten przekład w SBM kuleje i można było dać lepszą okładkę (dlatego w grafikach do recenzji sięgnąłem po inną), bo ta od Hachette, jak większości w tej kolekcji, nawet nie pochodzi z tej historii.

 

W skrócie, warto. Dobra to dobra historia i przyjemne wejście w świat Starka, a zarazem powrót do przeszłości. Bo przecież wydarzenia te wcale nie są tak daleko chronologicznie od „Heros Return” z czasów TM-Semic.

Komentarze