Quiet little Melody. A simple fairytale - Sebastian Skrobol


QUITE GOOD COMICS


Mała dziewczynka w charakterystycznym czerwonym kapturku w trakcie wędrówki trafia do mrocznego lasu pełnego splątanych konarów drzew. Drobne zadrapanie ręki staje się przyczyną ataku ze strony ptaków, a potem groźnego wilka. Schronienie dziewczynka znajduje w prowadzącym pod ziemię tunelu. Tak zaczyna się jej niezwykła i groźna przygoda z wiedźmą, kwiatami i muzyką…


Każdy, kto czyta komiksy Marvela, albo chociaż interesuje się historią tego wydawnictwa, z pewnością pamięta kampanię „Nuff Said” z połowy 2002 roku. Jej celem było zaprezentowanie czytelnikom zeszytów, których akcja toczyła się bez dialogów, w wymownej ciszy samych obrazów. Czemu wspominam ten dość odległy już fakt? Odpowiedź jest prosta: w taki sam sposób opowiedziany jest znakomity album „Quiet little Melody” debiutującego komiksiarza Sebastiana Skrobola.


Historia w nim przedstawiona to mroczna bajka zlepiona ze znanych baśniowych motywów od „Czerwonego kapturka” zaczynając, przez „Alicję w krainie czarów” na „Jasiu i Małgosi” kończąc. Historia czerpiąca z tradycji opowieści dla dzieci, które cieszą kolejne pokolenia. Groza miesza się tu z nadzieją, krwawe sceny łagodzone są przez pełne magii obrazy niezwykłości, ale nad wszystkim wisi ciężka, burtonowska bym rzekł, atmosfera. Opowieść rozgrywa się bez słów, z nielicznymi onomatopejami, malowana obrazami pełnymi mroku, którego nie rozwiewają nawet najintensywniejsze rozbłyski światła. Taki właśnie nastrój panuje tutaj od pierwszej do ostatniej strony, od pierwszej do ostatniej planszy klimat konsekwentnie przykuwa uwagę i emocje czytelnika -  choć bardziej adekwatnie byłoby rzec „widza”.


A skoro to na stronie wizualnej spoczywa cała odpowiedzialność za ten album, rodzi się pytanie co z kreską? Czy spełnia te cele? Czy jest kompatybilna z tym, czego chce scenariusz i ogół? Styl Skrobola to połączenie polskiej kreski zapełniającej tła i budującej fizjonomię postaci z dość amerykańskim kadrowaniem (choć w dzisiejszych czasach podział ten stracił jeśli nie cały sens to z pewnością większą jego część) i mangowymi twarzami. Stanowi więc dość ryzykowne połączenie, ale połączenie, które w tym wypadku się udało i które spełnia wszystko, czego od niego można wymagać. Kreskę świetnie uzupełnia znakomity, z głową nałożony kolor komputerowy, w którym dominują zielenie i brązy z nutką czerwieni. To na nim spoczywa połowa odpowiedzialności za nastrój i z walki tej wychodzi obronną ręką. Kreskę i kolor dopełnia rewelacyjne wydanie na grubym kredowym papierze, zamknięte w twardej oprawie, które świetnie prezentuje się na półce.


Pozostaje jednak pytanie o grupę docelową tego albumu.


Czy nadaje się on dla dzieci? Tak. Może nieco starszych ze względu na zawartą w nim grozę, ale z pewnością znajdzie uznanie wśród młodych czytelników. Czy jak stare baśnie nadaje się także dla dorosłych? Oczywiście. I to nawet bardziej niż one. Każdy dorosły, który wychował się na wzmiankowanych już baśniach a który nie zabił w sobie dziecka i czasem – bo przecież dobrze wpływa to na psychiczną równowagę – lubi udać się w podróż do czasów, kiedy istniała niewinność, a za każdym rogiem czaiła się przygoda, odnajdzie tu magię dzieciństwa, a na dodatek przyjemność w wyszukiwaniu znajomych motywów.


Tak więc jest to znakomity komiks dla każdej grupy wiekowej, który polecam wszystkim – fanom komiksu w szczególności, bo wykwita na naszym rynku niewątpliwie wart śledzenia talent.

Komentarze