HOBBIT TRYLOGIA – FILMOWY SKOK NA KASĘ

Kiedy poszedłem na pierwszego Hobbita do kina, a było to dwa lata temu, zrobiłem to bez większego przekonania. Tolkiena lubiłem, ale daleko było mi do uwielbienia – czytałem go jako nastolatek i rozpasane opisy przyrody wynudziły mnie niemiłosiernie,  do tego jeszcze tan patos; teraz, po latach, doceniłem go bardziej, ale to inna sprawa. Poza tym już wtedy czułem, że to nie może być nic dobrego. Dzielić krótką książkę, której na jeden film ledwie by starczyło, na trzy ekranizacje? Jawny skok na kasę fanów i widzów przerażał. Nic to jednak, nie raz dawałem z siebie wyciągnąć pieniądze i nie raz jeszcze dam, toteż wkrótce byłem w kinie. Cóż z tego wynikło? Film mnie znudził, 3D było tak płaskie, że szkoda gadać, a z całości zrobiono debilną historyjkę. Owszem, książkowy pierwowzór do wielkich nie należy, ale zapisał się na stałe w historii literatury, film okazał się porażką nie wartą oglądania. Marna gra aktorska, źle dobrane postacie, zmiany charakterów czołowych bohaterów, jak Legolasa, na siłę wciśnięcie wątków, których w książce nie było – z tymi wątkami można się oszukiwać, że chodziło o zaprezentowanie jak najwięcej z tego, co Tolkien opisał w dodatkach do Władcy czy Historiach niedokończonych, ale prawda jest taka, że czymś trzeba było zapchać te trzy filmy, i nawet do tego nie przyłożył się nikt – żenujące przedstawienie Radagasta jest jednym z wielu, ale szkoda mi czasu na wymienianie wszystkiego.


Tak jak i szkoda marnować go na robienie trzech oddzielnych recenzji dlatego całość zmieszczę tu.


Na drugą część Hobbita do kina już nie poszedłem. Obejrzałem go ma DVD, choć obejrzałem to za dużo powiedziane – przez cztery dni po fragmentach męczyłem film, żeby go skończyć. Z napisami; na dubbing nie miałem sił. Wcześniej na TVN-ie próbowałem obejrzeć po raz drugi jedynkę, ale odpadłem po nastu minutach. Z „Pustkowiem Smauga” natomiast problem okazał się taki, że zrobiono z tego kiepski żart. Tauriel, postać zupełnie nowa, psuła wszystko, romans z krasnoludem był żenadą, niezłe, jak dotychczas, były efekty, ale jeśli miałbym dla efektów tylko oglądać film, to jest masa lepszych pod tym względem dzieł. Pozostał więc tylko niesmak.


Ale na trzecią część jednak się wybrałem do kina. Powodów było wiele. Moja dziewczyna szła i tak, ja ostatnio, na powrót czytając Tolkiena, przekonałem się do jego twórczości bardziej… I oglądając śmiałem się co chwila. Śmiało się zresztą całe kino, a i incydenty z przysypianiem także się zdarzały. Fabuła nie istniała, była jak wyrugowana intelektualnie i fabularnie gra komputerowa. Niezłe było 3D tym razem, i efekty, ale całość nużyła jak jasna cholera. Żarty na ekranie wzbudzały politowanie, patos śmieszył, że trudno było nie rechotać, dubbing krępował i żenował, pomyłek było multum (ciągle coś brało się znikąd) a Tauriel żaląca się „czemu miłość tak boli” była najgorszym frazesem jaki w kinie widziałem od wielu, wielu lat – i ma zdecydowanie szansę na uznanie za najgorszą kwestię w historii kina.


Po całej trylogii pozostał tylko żal ile ludzi straciło na to pieniądze i złość na złodziei z wytwórni, którzy nawet nie starali się zrobić nic wartościowego. Nawet nie udawali. Wstyd, po prostu wstyd, dlatego kto jeszcze nie oglądał, niech sobie daruje. Szkoda tylko jego czasu i pieniędzy.

Komentarze