Łowca snów - Stephen King

Ameryka to dziwny kraj. Z jednej strony cywilizowany, z drugiej to właśnie tam (i w Japonii, innej podobnie wysoko rozwiniętej kulturze) pełne jest lęków, zabobonów i miejskich legend. To właśnie w Stanach wciąż widuje się zmarłe gwiazdy a kosmici pojawiają się nałogowo. King, jako autor grozy zasadzającej się właśnie na owych strachach rodaków, nie przerwanie czerpie z bogatej mitologii owych zdarzeń. Sięgał już po martwe gwiazdy w stylu wiecznie żywego Elvisa (w zbiorku "Marzenia i koszmary") i po UFO (choćby w średnio udanych "Stukostrachach") a teraz powraca z tematem kosmitów. Czy udanie?


"Łowca snów" (czy jak chce tego oryginał "Łapacz snów", bo taka jest prawidłowa nazwa tego indiańskiego artefaktu) to opowieść o czwórce mężczyzn, przyjaciół, którzy z powodu inwazji obcych zostają odcięci od świata w lasach stanu Maine i zmuszeni do walki o przetrwanie.


Książka zaczyna się świetnie. Tajemnicze zdarzenia, mroźny i mroczny nastrój wiekowego lasu zasypanego gęstym śniegiem i mnóstwo wątków obyczajowych tworzą mieszankę rodem z "Z archiwum X". Jednak im bardziej King skupia się na akcji, wyjaśnieniach i niedorzecznych rozwiązaniach fabularnych (człowiek i obcy dzielący jedno ciało, telepatia, byrum itp) powieść traci na jakości. Czasem zdarzają się przebłyski geniuszu (wątek retrospekcyjny z Dudittsem to mistrzostwo - może sama scena znęcania się nad dzieckiem chorym na Downa nie ma w sobie emocji, to już napis na pudełku śniadaniowym tego dziecka prawie doprowadził mnie do łez, a ja niemal w ogóle nie wzruszam się w trakcie lektury), ale im więcej mija stron, tym coraz rzadziej. A całości dopełnia jeszcze zepsute zakończenie przeładowane zbyt szybką akcją i chaotycznymi tłumaczeniami, które każą czytelnikowi zastanowić się po co właściwie było pisać powieść tak długą. Lepiej King zrobił by tworząc nowelkę o czwórce nastolatków i ich upośledzonym przyjacielu. Bez "grozy", fantastyki i strzelanin byłaby to rzecz absolutnie genialna. A tak jest, co jest.


I na koniec słówko o tłumaczeniu, które samo w sobie nie jest złe, ale ma spory minus w postaci nieprzełożonego skrótu SSDD. Polski czytelnik, niezaznajomiony z oryginałem nie zrozumie co ów skrót oznacza (a jest to wyrażenie bohaterów "Codziennie to samo gówno"), a jest to wątek ważny dla fabuły.


Nie mniej książkę polecam, choćby tylko dla genialnych retrospekcji. Można ją teraz kupić w wydaniu kieszonkowym za niewiele ponad 15 zł więc nie jest to zbyt wielki wydatek, a można momentami poobcować z literaturą naprawdę wysokich lotów. W odróżnieniu od filmu bowiem, nawet wątki z kosmitami są udane, a zakończenie nie jest tak głupi jak w obrazie z Morganem Freemanem.

Komentarze