Niesłychane losy Ivana Kotowicza #1 - Kajetan Kusina, Michał Ambrzykowski

STUART MALUTKI I WIERD FICTION


Oto drugi (obok znakomitego „Toshiro”) w najświeższej ofercie Kultury Gniewu komiks z popularnego w Stanach gatunku Wierd Fiction. Gatunku, który splata ze sobą historię, zjawiska nadprzyrodzone, teorie spiskowe, technologiczne i naukowe wątki i dziwne stworzenia.  Tym razem jest to komiks stricte naszych rodaków udowadniając, że Polacy znakomicie czują się i w tych klimatach i potrafią opowiedzieć świetną historię.


Rok 1924. Ivan Kotowicz, syn Siergieja i Kariny, wiedzie spokojne życie u boku rodziców w malutkiej i cichej rybackiej wsi na granicy Rosji i Azerbejdżanu. Nie zaznał wielkiego świata, a jedynym niezwykłym wydarzeniem jakiego był świadkiem, stały się odwiedziny przyjaciela ojca, który przywiózł ze sobą tajemniczą substancję. Wkrótce jednak przychodzi mu wyruszyć w świat, bo oto kraj potrzebuje zarówno jego samego jak i Siergieja. Tak zaczyna się wielka i niebezpieczna przygoda, ale ani ojciec ani syn nie są świadomi, że ktoś chce wykorzystać wiarę w komunizm do własnych celów…


Historia drogi, bo do takiej także można zaliczyć „Ivana Kotowicza” to niemal zawsze historia dorastania i wewnętrznej przemiany. Opowieść o odkrywaniu samego siebie i tego, co w życiu ważne. Nie inaczej jest w tym przypadku. Ivan, ze strachliwego kotka, przeradza się powoli w prawdziwego charyzmatycznego wojownika, czego zapowiedź dostajemy już na pierwszych stronach albumu. Jego przemiana odbywa się na tle dwudziestowiecznej Rosji, ale Rosji pełnej dziwacznych wynalazków, nie mniej dziwnej broni i istot jakby rodem z Lovecrafta (swoją drogą najsłynniejszego chyba przedstawiciela Wierd Fiction). A wszystko to uatrakcyjnione o zabieg animalizacji, nie w pełnym jednak wymiarze, a bliżeszj choćby takiemu „Stuartowi Malutkiemu”. Matka Ivana to kotka, poruszająca się w pozycji wyprostowanej, mówiąca etc., ale kotka. Ojciec zaś to zwyczajny człowiek.


Storna graficzna albumu w pewnym stopniu, jak wspomniany już „Toshiro”, przypomina „Hellboya”  – podobne operowanie czernią, podobna skuteczna i przyjemna dla oka prostota. Ale tak jak i w „Toshiro”, tak i tutaj, kreska jest oryginalna i niezaprzeczalnie autorska. Świetna jest tu mimika bohaterów, a przesympatyczny Anton Świnojew za każdym razem budził uśmiech na moich ustach. Podobnie znakomicie prezentują się także aspekty techniczne, w szczególności pojazdy.


To wszystko, plus staranne wydanie, wzbogacone o szkice i alternatywne okładki, daje razem kolejny znakomity polski komiks, który nie ustępuje standardom szerokiego świata. Dlatego jeśli cenicie sztukę historii graficznych, polecam go Waszej uwadze, szczególnie, że to dopiero początek opowieści o Ivanie.

Komentarze