Dark Knight III: The Master Race #1 - Frank Miller, Brian Azzarello,Andy Kubert, Klaus Janson


NIE MA CZEGOŚ TAKIEGO, JAK DOBRA ŚMIERĆ


Ten komiks był jednym z najbardziej przeze mnie wyczekiwanych tegorocznych albumów i nadzieje pokładałem w nim wielkie. Równie wielkie żywiłem także obawy, całkiem zresztą uzasadnione, jeśli spojrzy się na ostatnie dokonania Millera. Co z tego wynikło?


Batman znów powraca. Niegdyś zmusiła go do tego przestępczość, potem to, co działo się z Ameryką, teraz przybywa by stawić czoła nowym problemom, w tym brutalności policji. Pytanie tylko kto kryje się za maską? Komisarz Yindel zaczyna swoją krucjatę…


Jaki jest ten nowy DK? Nie do końca określony. Właściwie nie ma tu póki co żądnego wątku przewodniego, który splatałby wszystko, co widzimy w jedną całość. Poza samym powrotem Mrocznego Rycerza, obserwujemy tu poczynania Wonder Woman, która powraca do swego domu (wraz z dzieckiem, oczywiście), śledzimy losy Lary, która nie rozumie, jak Superman mógł upaść, płacząc przy jego zamrożonym ciele, dostajemy też ciekawą wiadomość z Kandoru. W dodatku „Atom” zaś, razem z Rayem Palmerem poznajemy rozwinięcie wątków pokazanych wcześniej. Zadane zostają pytania, finalna retardacja, choć udziela odpowiedzi jednej, zadaje nowe. Intrygujące? Owszem, ale rodzące obawy o banał.


Millar, który w 1986 roku „Powrotem Mrocznego Rycerza”, na współek z Moorem i jego „Strażnikami”, zrewolucjonizował komiks, którego dzieła królują po dziś dzień na listach najlepszych komiksów i są wzorem do naśladowania, niedoścignionym przykładem i dowodem wielkości tego scenarzysty i rysownika, w ostatnich latach popadł w zapomnienie. Ze średnim skutkiem wrócił do Batmana, tworząc marny „DK2, Kontratak mrocznego rycerza” i niezłego jedynie „Cudownego chłopca”, album niby osadzony w realiach DK, ale absolutnie niepasujący postacią Bruce’a. Potem był dość udany, ale zbyt patetyczny i miałki powrót do realiów znanych z „Sin City” w traktującej o terroryzmie powieści graficznej „Holy Terror” (swoją drogą pierwotnie planowanej jako kontynuacja „DK” właśnie). A później już tylko długi okres ciszy – kilka lat porzucenia komiksów na rzecz kina. I o ile „Sin City” było udane, a sequel wcale nie zepsuł aż tak wrażenia, o tyle „Spirit” niemal od razu popadł w zapomnienie, a wcześniej w niełaskę. Było więc się o co bać.


Ratunkiem wydawało się przyłączenie do tworzenia scenariusza Briana Azzarello, człeka, który serią „100 naboi” i wieloma wielkimi albumami zapisał się złotymi zgłoskami w historii gatunku. Niestety całość nie spełniła pokładanych oczekiwań. Rewolucji nie ma. Komiks jest udany, lepszy od „DK2”, ale nawet odrobinę nie zbliża się do „Powrotu…”. Poziomem bliżej mu do niedokończonego nawet „Cudownego chłopca”, szczególnie, że jest i krwawo i nowy Batman nie stroni od brutalności.


Rysunki Kuberta to najlepsza rzecz w albumie. Bliskie zarazem temu, co pokazał przy okazji pracy nad batmanowskim runem Morrisona, a z drugiej strony mocno wzorowane na pracach Millera. Kolor jest niezły. To nie cudowne akwarele ex Millera, Lynn Varley, ale także nie jej komputerowe wybryki kojarzące się z narkotycznymi wizjami kogoś, kto o kolorach nie ma pojęcia, jakie pokazała w „Kontrataku…”. Graficznie jest więc spójnie i przyjemnie, pomoc Klausa Jansona, współtwórcy grafiki do „Powrotu…” zrobiła swoje. Całościowo zaś produkt wart jest poznania, ale chyba nie wiele stracą ci, którzy darują sobie lekturę. Z ostateczną oceną wstrzymam się do finału, nie mniej póki co nowy Mroczny Rycerz jest jak inne okazjonalne wydania na rynku. Po prostu jest. Do przeczytania. Bez refleksji, bez zaskoczeń, bez zachwytów.

Komentarze