Przeklęci - Chuck Palahniuk

27 grudnia, godzina 07:24 czasu środkowoeuropejskiego

CTRL + ALT + DOOMSDAY

post zamieszczony przez mil18@onet.eu


Szanowny Tweeterze,

Jak głosi staroegipska przepowiednia, apokalipsa rozpocznie się w Los Angeles, gdzie widziana będzie młoda dziewczyna w podrabianych Monolo Blanhnkach, której spotkanie z Szatanem zainicjuje… No właśnie, cóż takiego? I cóż z tym wszystkim wspólnego mieć będzie nasza droga, martwa Madison? Nasza prawie że, niemalże ale nie o końca nastolatka. Dziewczynka na zawsze uwięziona w przedkwietniowej formie, teraz uwięziona także na Ziemi jako bezcielesna zjawa zmuszona błąkać się przez rok pośród żywych. Właśnie ona nie potrafi pogodzić się z tym, że jest wytworem umysłu Szatana zaledwie. Odnaleziona przez łowcę duchów i zabrana przez niego na spotkanie z rodzicami, snuć będzie nasza droga Maddy wspomnienia morderstwa jakiego się dopuściła, a jakie stało się prawdziwą przyczyną jej trafienia do Piekła. I odkryje także, że jej telefon do rodziców dał początek Chamizmowi, nowej religii opierającej się na złym zachowaniu i jeszcze gorszym słownictwie. Religii, która wreszcie dała ludziom równość i wolność…


Kochani, ostatnie lata nie były najlepsze dla Chucka. Nawet kiedy pisał dobre książki („Snuff”) wydawało się, że brakuje mu pomysłów, poza tym rozczarowywał fanów kiepskimi, jak na jego możliwości powieściami w stylu „Powiedz wszystko” czy „Pigmej”. Na szczęście chyba ta zła passa w końcu minęła, bowiem, tak jak pisane w międzyczasie opowiadania („Romance”), czy nieco dłuższe formy („Phoenix”), również „Przeklęci” (wraz z rewelacyjną częścią pierwszą) prezentują naprawdę znakomity poziom.


Nie jest to Chuck idealny, czasy „Fight Clubu” czy „Udław się” w pewnym stopniu minęły już bezpowrotnie, jednak tą dylogią – swoją drogą, historyczną dla tego pisarza, bo pierwszą, stanowiącą coś innego niż autonomiczne dzieło (pierwszą, ale nie ostatnią, jak pokazuje teraz kontynuacja „Podziemnego kręgu”) – przywraca wiarę w swoje umiejętności. „Skazani” zaskakują, emocjonują, fascynują, ciekawią i powalają klimatem. Klimatem, jakiego nie czułem u Chucka już dawno. Nastrój w niej panujący ma w sobie coś z „Rozbitka”, coś z „Dziennika”, nawet coś, i to duże, z „Kołysanki” i fakt kilku powtórek w niczym tym razem nie przeszkadza.


Chuck w znakomity sposób, tak jak w pierwszej części, odświeża schemat powieści epistolograficznej, tym razem nie posługując się listami Madison do Szatana, a jej tweetami. Jej i Leonarda, który wtrąca co kilkadziesiąt stron fragmenty starożytnych przepowiedni odnośnie Idola, odnośnie Dzieciszcza.


A wszystko to jak zwykle splata się w odważnej i przemyślanej satyrze. Ostrej satyrze na wiarę, religie i popkulturę. Satyrze, tradycyjnie już, naszego konsumpcjonizmu i uzależnieniu od popkultury. Naszych nawyków, złych cech i głupoty. Naszego pragnienie uwierzenia w coś, a zarazem postępowania absolutnie wbrew temu, w co wierzymy i co wyznajemy. Wbrew naszym przekonaniom i często też chęciom.


Fabuła jest tu mniej achronologiczna niż zawsze, jednak nadal pozostaje misternie skonstruowana i zaskakująco poprowadzona. Nie brak jej błędów, ale wciąż można je wytłumaczyć sobie bez większych zgrzytów. Szczególnie, że wiele jest także absolutnych perełek, jak choćby upiększanie zwłok.


Inne minusy? Książka na chwilę traci impet, kiedy Madison wraca do mieszkania. Wtedy też pojawia się kilka mniej udanych wątków (podróż siecią elektryczną, łowca duchów), które potem, po połowie powieści ocierają się o absurd, ale na szczęście nie przeszkadza to zbytnio. A celowo nierealnych postaci, nijak nie można zaliczyć in minus, skoro na nich właśnie opiera się satyra Chucka. Na bohaterach, którzy zachowują się, jakby nie myśleli, jakby byli sterowni.


Na koniec zostawiam sobie kwestię zakończenia. Kiedy czytając pierwszą część przygód Madison, zobaczyłem na koniec tekstu słowa Ciąg Dalszy Nastąpi, nie za bardzo chciało mi się w nie wierzyć. Chuck zakończył powieść tak, że nie potrzeba jej było kontynuacji. Rozwiązał, co rozwiązać powinien, zaskoczył pointą, doprowadził wątki do finału... Uznałem to za palahniukowy żart. Potem jednak przeczytałem z nim wywiad, a w wywiadzie owym szczegóły kontynuacji i musiałem zrewidować swoje poglądy. I czekać na to, co stworzy autor, a co nie wydawało się zbyt możliwym do stworzenia – i co, jednocześnie, stworzyć mu się udało, pokazując sens zabiegu napisania tej powieści i zakończenia poprzedniej, tak, jak to zrobił.


Tym razem powieść kończy się nieco bardziej definitywnie, słowami „The End?”. Co to oznacza w praktyce? Zdecydowanie zakończenie mniej rozstrzygające i bardziej zapowiadające ewentualną kontynuację niż to było w przypadku części pierwszej. Zakończenie na szczęście tak pesymistyczne, jak tylko może być optymistyczny finał i tak optymistyczne, jak pesymistyczny finał być może. Typowe dla Chucka, tego dawniejszego, choć... Hmmm, to już zobaczcie sami.


I cóż zostaje mi dodać na koniec? Na pewno, że to całkiem udana powieść Chucka. Momentami bliżej jej do typowych retardacji à la Dan Brown, czasami ociera się o wspomniany już absurd, kilka pomysłów nie wyszło idealnie, a i drobne błędy zagościły na jej stronach (nie ma się jednak co dziwić, skoro Palahniuk pisze bez konkretnego planu historii, starając się zaskoczyć siebie, a potem to wszystko połączyć), ale na pewno tak samo dobra jak jedynka, choć zupełnie inna zarazem, niemal samodzielna (coś jak Kill Bill 2 na tle części pierwszej), i warta poznania. A dla fanów Palahniuka po prostu konieczna. Szczególnie, iż jak zwykle Palahniuk uczy nas czegoś, a zarazem pokazuje bolesna prawdę o nas samych – potępienie nie tylko sami na siebie sprowadzimy, ale będziemy też szli na nie z radosną chęcią. Zanim to jednak nastąpi, polecam pójść najpierw z Palahniukiem na wyprawę w głąb nas samych, naszego materializmu i duchowego głosu. I… wsiąść z nim do lincolna town cara… ?


P.S. Osoby pruderyjne niech się jednak trzymają z daleka. Podobnie urażeni mogą się poczuć wyznawcy właściwie wszelkich religii, ale Chuck nigdy nie był łagodny, a poza tym pamiętajcie, że to przecież satyra.


P.P.S. Zwróćcie przy okazji uwagę na to jaka data stała się u Palahniuka datą końca świata. Coś Wam to mówi?

Komentarze