Lobo: Highway to Hell - Scott Ian, Sam Keith


AUTOZDRADA DO PIEKŁA


Lobo w piekle był już nie raz i to bardziej on przeszkadzał piekłu, niż piekło jemu. Właściwie to piekło miało go już tak dość, że dostał zakaz wstępu, zakaz umierania i najlepiej zakaz zbliżania się. Tego rasowi twórcy nie eksploatowali, nadszedł więc ktoś spoza komiksowego kręgu, Scott Ian z zespołu Anthrax, który postanowił wysłać Lobo w podróż w głąb ognia, rogów i kopyt.


To był miły początek dnia. Lobo siedział sobie przed telewizorem, oglądał „Losta”, kaca zapijał gorzałą, kiedy nagle, Jeb!, przez okno wleciało stadko jego kosmicznych delfinów, w tym jeden, zabity. Z nożem w delfinim ciele, z przybitą nim kartką od samego Lucyfera. Ale co? Ktoś śmiał zabić pupilka Lobo? Żywy czy nie, człowiek to czy demon, zasługuje na śmierć w największych męczarniach. Trzeba tylko pamiętać o jednym: żeby zabić go dopiero po przesłuchaniu, nie wcześniej. Chyba się uda, prawda? Lobo wsiada na swój motor i rusza do piekła, dostaje się na pokład płynącego Styksem Titanica i… Cóż, chcąc nie chcąc, a trudno rzec by nie chciał, zaczyna mordować kolejne rzesze postaci stojących mu na drodze przed celem i poznaniem prawdy dlaczego Lucyfer dopuścił się takiego czynu…


Komiks ten mocno czerpie z najlepszych opowieści i Lobo. Odwołuje się do nich, kontynuuje wątki czy przywraca postacie z takich dzieł, jak „Ostatni Czarnianin” czy „Lobo Powraca”, ale choć jest ciekawie i w pełni czarnego humoru, choć dialogi są udane a masakra należycie krwawa, czegoś zabrakło. Na pewno brak tu szczypty oryginalności i szaleństwa. Komiks jest ostry, jest wulgarny, ale zagubił kontrowersyjną satyrę. Muzyk metalowy u steru powinien udźwignąć całość, bo Lobo to w końcu od zawsze komiksowy odpowiednik ostrego rocka, umowny i bezkompromisowy, ale Scott nie ma wyczucia. Brak mu wprawy, narracja się rwie, wątki nie rozwijają w spójny sposób, a finał nawet trudno nazwać finałem. Otwarte zakończenie? Bardziej urwane bez pomysłu. A szkoda, bo potencjał był.


Graficznie jest fajnie, miło dla oka. Sam Keith wie jak rysować. Najczęściej mu się nie chce, ale nie chce w dobrym stylu, chociaż to nie Bisley niestety. Ale z Bizem łączy go co nieco, właściwie Keith to taki Bisley skrzyżowany z Benem Templesmithem. Specyficzny, niechlujny, stosujący różne techniki w jednym tylko kadrze. Mi osobiście bardzo pasuje, choć wiem, że przeciwników także mu nie zabraknie.


Podsumowując: to niezły Lobo, ale tylko niezły. Zmarnowany potencjał razi w ostatecznym rozrachunku, ale przeczytać i tak warto. Dla kilku choćby scen. Bo któż inny, jak nie Lobo sięga do „awaryjnego zatopienia” statku?

Komentarze