Przez ciemne zwierciadło - Philip K. Dick


KATALIZATOR LĘKÓW DICKA


Każdy kto czyta prozę Dicka i choć trochę interesuje się fantastyką i jej najważniejszymi autorami, na pewno wie, że autor takich dzieł, jak „Blade Runner: Czy androidy śnią o elektrycznych owcach” czy „Ubik” cierpiał na różne schorzenia psychiczne i eksperymentował z narkotykami. A właściwie hurtowo łykał wszelkie psychoaktywne środki, który miały niebagatelny wpływ na jego psychikę i życie. „Przez ciemne zwierciadło” to swoisty zapis doświadczeń Dicka na tym polu i zarazem jedna z największych powieści, jakie wyszły spod jego ręki.


Fabuła jest pozornie prosta, chociaż jej paranoiczny ton, przepełniony dziwnymi wizjami prowadzi bohaterów i czytelników w zupełnie zdumiewające rejony. Akcja toczy się w latach 90 dwudziestego wieku, okresie, który dla autora był odległą o ponad piętnaście lat przyszłością. Hrabstwo Orange, Kalifornia. To tu przyszło żyć grupie ludzi, którzy zatracili się w przyjmowaniu olbrzymich dawek substancji A, znanej także jako „wolna śmierć”. Ich codziennością stanowią schizofreniczne wizje, którym nadają logicznych pozorów i zmagania z prawem usiłującym zwalczyć narkomanię. Próby znalezienia kolejnych dostawców przeplatają się z wciąż nowymi fantazjami rozgrywającymi się na jawie, którą coraz trudniej oddzielić od urojeń. Jednym z tych ludzi jest Bob Arctor – a przynajmniej takim się wydaje. W rzeczywistości jest bowiem tajnym agentem o imieniu Fred, który ma inwigilować swoich „kolegów” narkomanów żeby dotrzeć do handlarzy substancją A. Niestety sam będąc od niej uzależnionym i na dodatek zakochanym w jednej z dealerek, przekroczył granicę, za którą rozmywa się jego tożsamość…


„Przez ciemne zwierciadło” to nie tylko jedna z najlepszych książek, jakie napisał Dick, ale przede wszystkim książka najbardziej osobista. Pomimo osadzenia jej w świecie przyszłości (który dla nas stał się już przeszłością, ale przez to możemy dostrzec, jak niewiele autor w swej wizji się pomylił) i zamknięcia w ramach konkretnej fabuły, „Zwierciadło…” to nic innego, jak powieść autobiograficzna, tylko bardziej zawoalowana. Sam Dick przyznaje, że nazwiska, doświadczenia i omamy zaczerpnął z tego, co sam przeżył. I to – niestety albo stety – czuć bardzo mocno, a realizm nawet najbardziej oderwanych od rzeczywistości wizji uderza i przeraża. I taki właśnie nastrój towarzyszy całej lekturze, uczucie oszołomienia, zagubienia i paranoi. Otwierająca powieść scena ukazuje bohatera zanurzonego w analizie robactwa, które towarzyszy mu na każdym kroku. Z niezachwianą pewnością grzebie w książkach poświęconych owadom, bada ich zachowanie i rozwój i wkrótce przekonuje o ich istnieniu innego człowieka, który wcześniej niczego nie widział. Tym symbolicznym momentem wkracza Dick na grunt, w którym spotyka się z czytelnikiem, przekonując go do wiary w coś, czego nie ma, ale co zarazem jest tak realne, że nie sposób jest w to nie uwierzyć.


I taka właśnie jest literatura tego autora. Niby proste, jakże nierealne wizje, nabierają nagle prawdziwych kształtów i trafiają tak do serca, jak i umysłu. I chociaż my, czytelnicy, doskonale zdajemy sobie sprawę, że nic z tego tak naprawdę nie istnieje, zaciera się gdzieś wyraźna granica i zostaje świat, który z fascynacją chłoniemy, jakbyśmy nagle do niego trafili. W przypadku „Zwierciadła…”, swoistego katalizatora lęków Dicka, nadchodzi też nieubłagany kres i konsekwencja zachowań i czynów, które jeszcze bardziej podkreślają wymowność całości.

Komentarze