Lucky Luke #52: Fingers Autor - Morris, Lo Hartog Van Banda


MAGIA DZIKIEGO ZACHODU


Przyznam, że trochę obawiałem się tego tomu „Lucky Luke’a”. Chociaż René Goscinny nie był autorem postaci i dołączył do tworzenia kolejnych przygód najszybszego kowboja Dzikiego Zachodu dopiero w roku 1956 (czyli równo dekadę po debiucie serii), to jego nazwisko zawsze kojarzyło mi się z tym tytułem i najbardziej przyciągało. Dlatego też zmiana scenarzysty na Lo Hartoga Van Bandę nie szczególnie mnie ucieszyła. Na szczęście moje obawy okazały się bezzasadne, a „Fingers”, 52 tom „Lukcy Luke’a” godnie kontynuuje to, co w cyklu najlepsze.


Pewnego dnia w teksańskim więzieniu o zaostrzonym rygorze, z którego nikt jeszcze nigdy nie uciekł, pojawia się pewien elegancki mężczyzna prowadzący skutego szeryfa. Pod bramą zwraca stróżowi prawa jego odznakę i kluczyki do kajdanek, po czym przedstawia się jako więzień, dodając że chce spędzić w zakładzie noc. Kim jest? Imion ma wiele, choćby „Niepodrabialny Gaston” czy „Król Magii”, jednakże tutaj znany jest pod pseudonimem „Fingers”. Nienaganne maniery i wielki talent do wchodzenia w posiadanie takich rzeczy, jak klucze strażników czy ich broń szybko doprowadzają naczelnika do wściekłości. Fingers trafia do celi braci Daltonów, odwiecznych wrogów Lucky Luke’a, jednakże nie zbyt długo przyjdzie mu ją z nimi dzielić. Gdy przestępcy mozolą się nad wykopaniem łyżkami podkopu, magik wręcza im pęk kluczy do cel. Daltonowie uciekają, zamierzając wypuścić wszystkich innych więźniów – tylko Fingers nie chce się ruszyć z więzienia. Wieści o ich ucieczce docierają do Luke’a, który bez chwili wahania wyrusza w drogę. I tak już wkrótce na swojej drodze nasz dzielny kowboj spotka także osobliwego Fingersa. Czym zakończy się ich wspólna przygoda?

 

Album „Fingers” pod pewnymi względami przypomina inny komiks z Lucky Lukiem, a dokładniej znakomitego „Żółtodzioba”. Bohaterem tamtego komiksu był dystyngowany Anglik muszący skonfrontować swoją nienaganna kulturę z pierwotnością Dzikiego Zachodu. Tutaj iluzjonista o podobnych manierach (choć zdecydowanie mniej przyjemnym charakterze) równie wyraźnie odcina się na pustynnym, surowym tle. Konsekwencje są jednak inne, tak jak inny jest przebieg zdarzeń. Ale jedno pozostaje niezmienne – świetny humor stanowiący prawdziwą siłę napędową komiksu. Gagi bowiem jak zwykle nie zawodzą, mimo iż odpowiada za nie inny autor, a sama fabuła, przygody i klimat doskonale kontynuują rozpoczętą w roku 1946 luckyluke’ową tradycję.


Do tego dochodzą oczywiście rysunki Morrisa, autora którego śmiało możemy uznać za ojca tej serii. To on pisał pierwsze scenariusze i to on rysował te komiksy od samego początku. Lepiej więc, niż jakakolwiek inny twórca potrafi oddać charakterystyczny klimat „Lucky Luke’a” i dodać mu jeszcze więcej humoru.


Jeśli więc wahacie się czy seria potrafi się obronić bez Goscinnego, przestańcie i sięgnijcie po „Fingers”. Magia Dzikiego Zachodu jaki znamy z poprzednich albumów została zachowana, więc się nie zawiedziecie. Polecam.


A wydawnictwu Egmont dziękuję za udostępnienie mi egzemplarza do recenzji.

Komentarze

Prześlij komentarz