Emma #1 - Kaoru Mori



GDYBY JANE AUSTEN ROBIŁA MANGI


Japończycy lubią angielską kulturę, historię i tamtejsze klimaty. Dowiedziałem się o tym przy okazji programu o Sherlocku Holmesie, ale nie tylko najsłynniejszy detektyw wszech czasów, który doczekał się zresztą mangi o swoich przygodach, może o tym zaświadczyć. „Emma”, debiutancki komiks Kaoru Mori to kolejny doskonały przykład, jak w rewelacyjny sposób można przenieść wiktoriańską stylistykę na nowy grunt i stworzyć porywającą i poruszającą opowieść o miłości.


Schyłek XIX wieku, czas rewolucji przemysłowej. Młody William Jones odwiedza po latach swoją dawną guwernantkę, za którą ze względu na jej surowość niezbyt przepada. Spotkanie to jednak okazuje się brzemienne w skutkach, kiedy mężczyzna poznaje Emmę, małomówną, nieśmiałą pokojówkę. Piękną szarą myszkę, do której z miejsca zaczyna żywić bardzo ciepłe uczucia i to z wzajemnością. Jednak konwenanse, nakazy i zakazy pozwalają się im spotykać jedynie przypadkiem, tudzież pod pretekstem innych kontaktów. William stara się więc znaleźć jak najwięcej okazji byle tylko móc zobaczyć Emmę, chce jej sprawiać radość, ofiarowywać prezenty, jednak sytuacja komplikuje się, kiedy z Indii przyjeżdża jego przyjaciel, Hakim. Ten bowiem z miejsca zakochuje się w pokojówce, a jakby tego było mało Emma nie może narzekać na brak innych adoratorów…


Uwielbiam mani tego typu. Zresztą Japończycy jako jedni z nielicznych potrafią wywołać takie uczucia romantycznym komiksem. Owszem, często zdarza im się popaść w ton albo przesłodzony, albo też płaczliwy, jednak spod ich ręki wyszło także całe mnóstwo poważnych, stonowanych i autentycznie poruszających opowieści miłosnych – więcej, niż spotkałem w komiksie europejskim czy amerykańskim (tu chyba tylko Terry Moore może się z nimi mierzyć). „Emma” należy właśnie do takich dzieł, realistycznych, emocjonujących. Zabierałem się do niej z pewną niepewnością, obawą wręcz. „Opowieść panny młodej” Kaoru Mori była wprawdzie znakomita, ale romans osadzony w wiktoriańskiej Anglii…? A jednak szybko okazało się, że „Emma” przewyższa nawet „Pannę młodą”, a jej lektura wywołała we mnie tyle emocji (szczególnie genialną sceną propozycji kupna okularów), że zasiadając do recenzji włączyłem sobie romantyczny soundtrack.


Oczywiście poza romansem debiut Mori w ciekawy sposób oddaje realia dziewiętnastowiecznej Anglii. Nie tej biednej, brudnej, przerażającej, jaką znamy za sprawą Kuby Rozpruwacza, ale chłodnej, dystyngowanej, surowej wręcz. Anglii wyższych sfer związanych konwenansami i etykietą, z czym doskonale kontrastuje postać Hakima – także wysoko urodzonego, ale ze względu na egzotyczne pochodzenie bardziej spontanicznego i wyzbytego ograniczeń narzuconych przez status.


Strona graficzna „Emmy” jest prosta, ale skuteczna. Właściwie to taka szara myszka, która po uważnym przyjrzeniu się, staje się piękną księżniczką. Kaoru Mori operuje delikatną kreska i równie delikatnymi cieniami. Unika czerni, bohaterów przedstawia w sposób stonowany, ale jaki ma to w sobie urok. Szczególnie, że autorka dopracowała występujące wszędzie detale charakterystyczne dla omawianych miejsc i czasów.


Podsumowując, wspaniała rzecz. „Emma” to manga, jaką stworzyłaby Jane Austen, gdyby zajmowała się tym gatunkiem, chociaż patrząc na to z drugiej strony… Cóż, z całym szacunkiem dla tej klasycznej autorki, ale jej dzieła nie mają w sobie takiego ładunku emocjonalnego, jak komiks Mori. Dlatego polecam go gorąco Waszej uwadze.


A wydawnictwu Studio JG składam serdeczne podziękowania za udostępnienie mi egzemplarza do recenzji.

Komentarze