Owieczki dobre, owieczki złe - Joanna Cannon


KŁOPOTY Z BARANAMI I OWCAMI


Po debiutancką powieść Joanny Cannon sięgnąłem z prostej przyczyny. I nie chodzi tu o tematykę, chociaż ta akurat wydawała się ciekawa, a o hasło „kryminał filozoficzny” i porównania ze „Sprawiedliwością owiec”, którą cenię (głównie za rewelacyjną kontynuację). Do lektury zasiadałem jednak pełen obaw, doświadczenie nauczyło mnie w końcu, że szumnie reklamowane tytuły zbyt często są mocno przeciętne. Na szczęście w przypadku „Owieczek…” ta reguła się nie sprawdziła i w moje ręce trafiła powieść bardzo ciekawa, dobrze napisana i daleka od banału, jaki najczęściej prezentują przedstawiciele gatunku thrillera/kryminału.


Wyjątkowo upalnego lata roku 1976 znika pani Creasy, mieszkanka spokojnych angielskich przedmieść. Sąsiedzi mieszkający przy tej samej ulicy, jak zawsze w takich przypadkach, mają swoje zdanie na ten temat, każdy jednak darzył zaginioną większą lub mniejszą sympatią. Jej mąż nie ustaje w poszukiwaniach, a  w serca mieszkańców wkrada się strach. Nie wiadomo co się stało, nie wiadomo kto może być następny i czego można się spodziewać. Dwie dziewięcioletnie dziewczynki postanawiają same wyjaśnić sprawę i zrozumieć mechanizmy rządzące tym światem oraz tym, co spotyka ludzi. Kiedy słyszą od księdza, że Bóg może pomóc w takiej sytuacji, postanawiają więc poszukać także Jego…


Już sama historia wymyślona przez Joannę Cannon jest ciekawa. Owszem, mamy setki, jeśli nie tysiące powieści z motywem zaginięcia, jednak debiutująca autorka zdołała znaleźć w nich coś świeżego. A dokładniej porzucenie charakterystycznych dla thrillerów i kryminałów elementów na rzecz psychologii postaci oraz powolnego budowania pozornie sielskiego obrazka przepełnionego leniwym napięciem. I takie podejście do tematu podoba mi się o wiele bardziej, niż kolejne podążanie za wciąż tym samym schematem, który sprawia, że podobna literatura nie sprawdza się nawet jako rozrywka. Cannon poszła pod prąd i odniosła sukces, a jej powieść to rzecz naprawdę warta przeczytania. Niegłupia, tym bardziej nie pusta, może nie dla wszystkich, ale spragnieni bardziej ambitnej rozrywki odbiorcy będą usatysfakcjonowani.


Co jeszcze podoba mi się w opowieści o owieczkach szukających swego pasterza i złego barana, to styl, który posługuje się autorka. Lekki, płynny, liryczny i wcale nie tak oczywisty, jak można by się spodziewać po debiutantce. Powieść okazała się więc dla mnie bardzo pozytywnym zaskoczeniem i książką niezwykle przyjemną, refleksyjną i intrygującą. Dlatego z czystym sercem mogę polecić ją Waszej uwadze. Bez wahania, bez przedłużania – to po prostu bardzo dobra, szczególnie na letnie, upalne popołudnia, które nadejdą już niedługo.

Komentarze