Kaznodzieja, tom 1 - Garth Ennis, Steve Dillon


W POSZUKIWANIU BOGA


„Kaznodzieja” to nie tylko jeden z najbardziej znanych i cenionych komiksów amerykańskich, ale też i jeden z najbardziej kontrowersyjnych, jakie powstały. Jedni zachwycają się nim, ceniąc skłaniającą do myślenia treść, inni nienawidzą, uważając za bluźnierczy gniot niewart przeczytania. Obie strony mają trochę racji, bo historia Jesse’ego Custera, to mocna, odważna i wulgarna opowieść, która porusza umysł i serce, ale też i zwyczajnie w świecie intryguje i urzeka klimatem. Nie jest to komiks dla każdego, ale jednocześnie jest to dzieło, które powinien poznać każdy miłośnik komiksu. Choćby dlatego, by wyrobić sobie o nim własne zdanie. Teraz jest ku temu doskonała okazja, bo wznowienie serii wraca po latach na księgarskie półki w znakomitym wydaniu.


„Kaznodzieja” zaczyna się, jak dowcip. Ksiądz, jego kochanka i irlandzki wampir siedzą w barze gdzieś w Teksasie. Sytuacja, w której się znaleźli przerasta ich pojmowanie, dlatego też decydują się poukładać sobie ostanie wydarzenia. Wszystko zaczęło się a Annville, gdzie Jesse podpadł swoim parafianom. Kiedy pod wpływem alkoholu zaczął wykrzykiwać w barze ich grzechy, tylko cudem uniknął linczu z ich ręki. Jednakże wyczyn ten sprawił, że na kolejnej mszy, jak nigdy, zjawili się wszyscy mieszkańcy miasteczka i wtedy doszło do tragedii. Tak się bowiem złożyło, że z Nieba uciekł byt zwany jako Genesis, potomek anioła i diablicy, posiadający olbrzymią moc zdolną zagrozić wszystkiemu, i w tej właśnie chwili wcielił się w Jesse’ego. Konsekwencje były tragiczne, wszyscy wierni stracili życie w eksplozji, a kaznodzieja obdarzony został mocą Słowa – od teraz nikt nie mógł już oprzeć się jego rozkazom. Wybuch przyciągnął uwagę uciekającej po strzeleniu do człowieka Tulip, której towarzyszył poznany przypadkiem Cassidy. Tak splotły się losy trójki desperatów, która wyrusza w podróż przez Stany w poszukiwaniu… Boga, a ich tropem rusza Święty od morderców…


Przysłowie mówi, że nie należy oceniać książki po okładce, ale w tym przypadku się ono nie sprawdza. Wystarczy, że spojrzycie na ilustrację zdobiącą front tego tomu, a już będziecie mieli całkiem spore pojęcie o tym, co czeka Was w środku. Ksiądz o demonicznym, niepokojącym obliczu, płonący kościół… jest w tym wszystkim coś dziwnego, coś mrocznego, coś odpychającego i pociągającego – i takie same emocje wywołuje cała ta seria. Obrazoburcza, krwawa, brutalna, wulgarna, ale skłaniająca do myślenia, przypomina filmy Quentina Tarantino, z tym że porusza bardziej drażliwe tematy. O wierze zawsze trudno jest mówić bez wywoływania kontrowersji jednej czy drugiej strony, Ennis postanowił nie przejmować się tym i podejść do tematu po swojemu, bez odrobiny delikatności i dla wielu w sposób bluźnierczy. Jednakże jego komiks można odczytywać na wielu polach, tych dosłownych, jak i bardziej alegorycznych. Wątpiący, pełen pretensji do Boga ksiądz wyrusza na Jego poszukiwania, bo nie był w stanie znaleźć Go w kościele – tak w skrócie można podsumować to, co dzieje się na łamach albumu.

 

Jednakże droga do tego celu nie jest łatwa. Zainicjowana wyprawa rodem z przygodowych opowieści drogi wiedzie bowiem przez najgorsze zaułki Stanów Zjednoczonych. Przez największy brud Ameryki, dewiacje, morderstwa, okaleczenia, samobójstwa… wymieniać można by długo, a kwintesencją tego staje się trzecia część albumu (wcześniej wydana jako „Aż do końca świata”), w której to Jesse i jego towarzysze trafiają w ręce chorej rodziny Custera. Krewni, jakby żywcem wyrwani z „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”, upośledzeni, szaleni, pozbawiony choćby grama dobroci, odebrali kaznodziei wiele i chcą odebrać jeszcze więcej, a koszmar z każdą chwilą narasta. I tak jest przez całą tę serię – nie ma tu pozytywnych postaci, są tylko źli i gorsi, a odróżnienie ich od siebie czasem przestaje być możliwe. Obnażone zostają najmroczniejsze ludzkie cechy, a przy okazji Ennis robi to w mocny, dynamiczny sposób, podlewając całość znakomitymi dialogami i świetnymi zwrotami akcji.


„Kaznodzieja” to jednak nie tylko udany (choć nie popieram wielu wątków, jakie się w nim znalazły) scenariusz, ale także i wspaniała szata graficzna. Kreska zmarłego przed niespełna rokiem Steve’a Dillona jest czysta, klarowana i bardzo klasyczna. Podobnie zresztą jak kolor, który jest stonowany, prosty i pozbawiony komputerowych fajerwerków, ale przy tym niesamowicie klimatyczny i doskonale pasująca do całości. Do tego dochodzą znakomite, fotorealistyczne okładki Glenna Fabry’ego plus galeria z gościnnymi występami wielu znakomitych artystów (John McRea, Doug Mahnke, jim Lee czy Dave Gibbons). Komiksy takie, jak ten, nie tylko chce się czytać, ale i oglądać – najlepiej wciąż od nowa.


I chociaż, tak jak mówiłem, nie jest to komiks dla wszystkich, warto by każdy się z nim zapoznał. Może i Ennis bywa czasem infantylny, a w swoim przeklinaniu i umiłowaniu do kontrowersji popada w przesadę, niczym nastolatek, który czuje się taki super dzięki przekleństwom i bezsensownemu buntowi, ale jest w jego wizji jakaś siła i głębia. Nic dziwnego, że m.in. za pracę nad tą serią dostał nagrodę Eisnera i Eagle Award, a ona sama określana jest mianem jego opus magnum, które przy okazji wyniosło go na komiksowe wyżyny. Dobrze więc, że za sprawą serialowej adaptacji „Kaznodzieja” powrócił między nowości. Polecam.

Komentarze