Lucky Luke #37: Kanion Apaczów - René Goscinny, Morris


LUCKY LUKE ROZJEMCĄ


Opowieści pisane przez René Goscinny Zawsze mają w sobie to coś. Nawet jeśli, tak jak w tym konkretnym przypadku, nie stworzył nic wybitnego. „Kanion Apaczów” nie wyróżnia się bowiem na tle pozostałych tomów serii, także tych pisanych przez innych scenarzystów, a jednak nadal bawi, wciąga i dostarcza porcji naprawdę dobrej rozrywki, podanej w bardzo sympatyczny sposób.


Tym razem nasz dzielny kowboj pojawia się w roli rozjemcy, chcąc zaprowadzić pokój w kolejnej części Dzikiego Zachodu. Wszyscy wielcy wodzowie Apaczów egzystują z białymi twarzami bez zatargów, jednak zawsze są wyjątki od reguły. Patronimo dowodzący plemieniem Szimiszuri ani myśli zakopać topora wojennego. Co chwila między nim, a ludźmi pułkownika O’Nollana wybuchają kolejne konflikty – obie strony to zakopują, to odkopują swoje obozy po ich splądrowaniu, to znów ostrzeliwują się czy walczą w wąwozie (syzyfowa praca z wciąganiem i zrzucaniem kamieni zdaje się nie mieć końca)… Dlaczego tak się dzieje? To właśnie ma wyjaśnić Lucky Luke, który trafia w sam środek szalonych, ale powtarzających się z przeraźliwą monotonnością zdarzeń. Czy gdy żołnierze nie chcą pertraktować z wrogiem, a Indianie nie zamierzają ustąpić, jest w ogóle szansa na zaprowadzenie pokoju? I która strona jest właściwie winna temu, co się dzieje? Jak na Luke’a wpłyną tortury z miodu? I po której stronie się opowie?


„Kanion Apaczów” to album dość prosty – prostszy niż to, do czego przyzwyczaiła nas ta seria (a już tym bardziej Goscinny) – jednak i tak pod każdym względem wart poznania. Dlaczego? Tego nie trzeba chyba mówić nikomu, kto zetknął się z pracami tego francuskiego scenarzysty o polskich korzeniach. To, co przesądziło o jego sukcesie, to naprawdę trafiający do czytelnika humor. Humor różnorodny, od absurdalnego, przez sytuacyjny, po słowny, nadający się zarówno dla najmłodszych, tych nieco starszych, jak i zupełnie niemłodych już odbiorców. I to wszystko ma w sobie „Lukcy Luke”. W tym tomie mniejsze jest stężenie żartów, ale i tak to one stanowią największą siłę albumu.

 

Oczywiście, jak na western przystało, nie brakuje tutaj przygód, niebezpieczeństw i strzelanin. Śmierć? To komiks dla dzieci, więc nie znajdziecie tutaj treści nieodpowiednich dla najmłodszych. Poza tym to klasyka, a co za tym idzie, podejście do wielu tematów jest inne niż obecnie. Bardziej konserwatywne, a dzięki temu bardziej odpowiednie, bez tak częstych obecnie w podobnych dziełach aluzji seksualnych i im podobnych.


Całość też została klasycznie zilustrowana. Doskonała, cartoonowa kreska Morrisa, twórcy tej serii, to klasa sama w sobie. Czysta, skuteczna… Już same rysunki często potrafią rozbawić. Przede wszystkim jednak w znakomitym stylu uzupełniają treść. I choć „Kanion Apaczów” nie jest najlepszym z tomów „Lucky Luke’a” i tak absolutnie wart jest poznania. Takich komiksów dziś już się nie robi, a jak pokazuje m.in. ta seria, pokazują, że mimo upływu lat nie zestarzały się ani trochę. Polecam.


I dziękuję wydawnictwu Egmont za udostępnienie mi egzemplarza do recenzji.


Komentarze