Sandman: Noce nieskończone - Neil Gaiman, Milo Manara, P. Craig Russell, Glenn Fabry, Miguelanxo Prado, Frank Quitely

KOMIKSOWE SNY

Autorom niemal zawsze trudno jest ostatecznie zakończyć sagę, nad którą pracowali od długiego czasu. Stephen King miał tak z „Mroczną Wieżą”, do której wciąż nawiązuje, to samo można rzec o J.K. Rowling rozwijającej obecnie świat Harry’ego Pottera, a to tylko dwa z niezliczonej ilości przykładów. Nie inaczej jest też w świecie komiksowym, wystarczy wspomnieć Chrisa Claremotna, który przez kilkanaście lat nie wypuszczał ze swoich rąk pisania przygód X-Menów czy Franka Millera i jego zapowiedzi powrotu do „Miasta Grzechu”. Najwyraźniej widać to jednak na przykładzie Neila Gaimana, który swoje opus magnum, „Sandmana” zakończył ostatecznie lata temu, jednak czasem zdarza mu się powrócić krainy snów i przygód jej władcy. Jakiś czas temu na rynku ukazał się prequel serii, teraz wśród nowości pojawiło się wznowienie „Nocy nieskończonych”, znakomitego dodatku złożonego z krótkich opowieści uzupełniających cykl.


Siedem opowieści. Siedem snów. Siedem historii o rodzinie Sandamana, a każda z nich skupia się na innym z Nieskończonych. Śmierć odwiedza Wenecję, która staje się scenerią zderzenia dwóch różnych podejść do życia. Potem nadchodzi czas Pożądania i rozpasania w realiach starożytności, a po nim wreszcie na scenę wkracza Sandman, który u początku wszystkiego przygląda się pewnemu kosmicznemu fenomenowi, pokazując nam jak rodzi się uniwersum DC. Co nas czeka później? Różne odmiany Rozpaczy, chorzy psychicznie ludzie chcący zająć się Maligną, a także archeologów badających pewien półwysep. Wszystko kończy spacer po ogrodzie Losu.


O fabule „Nocy nieskończonych” ciężko jest właściwie powiedzieć coś konkretnego, bo choć album funkcjonuje jako powieść graficzna, w rzeczywistości mamy tu do czynienia z graficznym zbiorem opowiadań. Pewnym eksperymentem, w którym Gaiman robi to, co umie najlepiej – bawi się motywami, własną mitologią i samą narracją. Co to właściwie znaczy? Przede wszystkim to, że mamy tu do czynienia zarówno z komiksami, jak i ilustrowanymi opowiadaniami, w których to jednak rysunki wiodą prym, a także różnych kombinacji tekstów i grafiki. W konsekwencji powstał szalony, oniryczny, ale fascynujący kolaż, w którym mieszają się najróżniejsze gatunki.


Bo czego tu właściwie nie ma. Jest horror, humor, fantastyka, mitologia… Milo Manara, europejski mistrz komiksu erotycznego, serwuje nam to, z czego słynie. Genialny Bill Sienkiewicz, potomek Henryka Sienkiewicza, w swoim stylu odbija szaleństwo zamysłu Gaimana, przechodząc od szkiców, przez odrealnione, symboliczne prace, po hiperrealistyczne malarstwo. A pomiędzy nimi rozciąga się cała paleta prac typowo komiksowych, klasycznych dla tej gałęzi sztuki i zarazem eksperymentalnych.



Być może brzmi to osobliwie, ale zabrane tu komiksy są autentycznie znakomite. Gaiman nie należy wprawdzie do moich ulubionych pisarzy, choć kilka powieści jego autorstwa lubię i to bardzo, ale w „Sandmanie” sięgnął wyżyn swego talentu i stworzył dzieło przyćmiewające dorobek literacki. Wrażenia z obcowania z tą wielokrotnie nagradzaną (m.in. ponad 25 nagrodą Eisnera oraz Bram Stoker Award i status pierwszego komiksu na liście bestsellerów New York Timesa dla tego tomu), kultową serią są niesamowite. Ja ze swej strony polecam bardzo gorąco, nie tylko tym, którzy z „Sandmanem” znają się od lat.


Komentarze