Na plaży Chesil - Ian McEwan

PIERWSZY RAZ


Zapomnijcie na chwilę o opisie tej książki, jeśli oczywiście go przeczytaliście, i podejdźcie do niej z czystym umysłem. Fabuła bowiem mogła się Wam skojarzyć z erotykiem i zniechęcić do sięgnięcia po dzieło McEwana – znając jakość tego gatunku literackiego wcale bym się nie zdziwił – a byłaby to wielka strata. Bo „Na plaży Chesil” to przepięknie napisana, wysmakowana, poruszająca i zachwycająca psychologią postaci powieść, którą czytelnik chce się delektować i wracać do niej, choć przecież dopiero co ją skończył.


Jedna noc. Dwoje ludzi. Masa problemów. Jest rok 1962, Edward i Florence wzięli właśnie ślub i spędzają noc poślubną w hoteliku, w pokoju z widokiem na plażę Chesil. On nie może doczekać się skonsumowania związku, ona boi się tego, jak chyba żadnej innej rzeczy. Chciałaby mieć dzieci, ale  najlepiej gdyby nie musiała uprawiać seksu ani stawać się przedmiotem dla zaspokojenia męża, jak to postrzega. Nie mają doświadczenia w tych sprawach, nie mają także pojęcia tego, co ich czeka i jak bardzo tak zwyczajna rzecz może wpłynąć na ich życie. Emocje narastają, czas ucieka, a kulminacyjna chwila zbliża się nieubłaganie. Gdy ta noc się skończy, dla Edwarda i Florence nic nie będzie już takie samo…


Dawno w moje ręce nie wpadała powieść, która by mnie tak wciągnęła, tak zachwyciła i wywołała tak wielkie emocje, jak „Na plaży w Chesil”. A przecież to niepozorna zdawałoby się lektura, niezbyt obszerna, bo zamknięta na ledwie 190 stronach i nieskomplikowana fabularnie. Jak jednak wiadomo, nie trzeba zbyt wielu słów by powiedzieć coś pięknego i mądrego i dokładnie to robi McEwan. On nie musi maskować niedostatków rozwlekłymi opisami i kwiecistymi ozdobnikami. Jego styl jest dość surowy, choć przy tym jakże delikatny i płynny, prosty, ale piękny i urzekający. Autor pokazuje się nam właściwie bez jakiegokolwiek literackiego okrycia, ale nie potrzebuje go, by oczarować.


Przy okazji obnaża przed nami najbardziej skrywane lęki i obawy swoich bohaterów. Wnika w ich umysły, pokazuje co się w nich kryje, wyciąga na światło dzienne to co wstydliwe i krępujące, ale jakże ludzkie. Jakże łatwe do zrozumienia i – chyba nie będzie w tym przesady – bliskie, jeśli nie wszystkim, to większości czytelników. Bo właśnie w Edwardzie i Florence utożsamiają się wszystkie nasze lęki związane ze sferą seksualną, od przedwczesnego wytrysku i obaw o reakcję partnerki na ten stan rzeczy, po czucie się, jak przedmiot służący do zaspokojenia potrzeb partnera.


Oczywiście wielką krzywdę wyrządziłbym tej powieści, gdybym twierdził, że ogranicza się jedynie do analizy naszego życia seksualnego. „Na plaży Chesil” to także fascynujące spojrzenie na pruderyjną społeczność brytyjską. Czasy wiktoriańskie się skończyły, ale rewolucja w tej dziedzinie życia nie dotarła jeszcze do wysp. Erotyka jest tematem niemalże tabu, Florence o współżyciu uczy się z poradnika, ale nie wie nawet jakie ma to przełożenie na faktyczny stan rzeczy. Dla obojga zbliżenie staje się testem ich miłości, poglądów, właściwie całego ich związku, a zarazem obrazem przemian, jakie w społeczeństwie miały nadejść już wkrótce. W skrócie: po prostu wspaniała rzecz.


„Na plaży w Chesil” to mój debiut, jeśli chodzi o twórczość McEwana. A właściwie, mój pierwszy raz z jego literaturą. I był to pierwszy raz nadzwyczaj udany. Namiętny, gorący, porywający, trochę brudny, ale jakże fascynujący i pozostawiający po sobie wielkie uczucie niedosytu połączone z ochotą na więcej. Mądry przy tym i ambitny, satysfakcjonuje na każdym polu i sprawia, że żałuję, iż nie poznałem dotychczas twórczości tego autora. Ale cóż, wszystko przede mną, prawda? Póki co jednak polecam bardzo, bardzo gorąco tę powieść, nominacja do Nagrody Bookera w pełni zasłużona.



Komentarze