KLASYKA
POSTAPO
Kiedyś Stephen Kinga napisał, że
dla wielu swoich fanów mógłby odejść w roku 1978 i nic by się nie stało. To
wtedy na rynku pojawiła się powieść „Bastion”, dla rzeszy czytelników najlepsze
dzieło Króla. Co prawda była to wersja mocno okrojona, bo autor ze względu na
długość całości zmuszony był wyciąć 30% tekstu, ale to właśnie w niej
czytelnicy zakochali się bardziej, niż w wersji pełnej, która a rynku pojawiła
się dwanaście lat później. Teraz, czterdzieści lat po premierze pierwszej
edycji, „Bastion” powraca na półki polskich księgarń, oczywiście w niepociętej
edycji, przyozdobiony o nową okładkę. Kto jeszcze go nie czytał, ma teraz okazję
nadrobienia tego ewidentnego błędu, bo chociaż osobiście nie jestem wielkim
wyznawcą tej powieści, to cenię jej jakość, klimat i siłę wymowy, której próżno
szukać wśród współczesnych dzieł z gatunku postapo.
Rok 1990. Żołnierz Charles Campion
pracujący w pobliskiej bazie wojskowej wraca niespodziewanie do domu. Spanikowany,
przerażony wręcz, szykuje się do ucieczki wraz z żoną i dzieckiem. Przed tym,
co się stało nigdzie jednak nie znajdzie schronienia. Morderczy wirus, który został
przypadkowo wypuszczony wkrótce pozbawia życia ponad 99% ziemskiej populacji. Koniec?
Raczej początek, nie tylko nowego życia, ale i nowego koszmaru. Zdziesiątkowana
ludzkość stara się odnaleźć w nowym świecie, gdzie nic nie jest takie, jakim
było do tej pory. Nękani przez tajemnicze sny ocaleni wyruszają w drogę ku
swemu przeznaczeniu, którym będzie ostateczna walka dobra ze złem. Każdy będzie
musiał opowiedzieć się po którejś ze stron, na każdego czekają też nowe
zagrożenia. Czy w świecie, który stał się masowym grobem, budząc w ludziach
najgorsze instynkty, jest jeszcze miejsce na nadzieję, miłość i szczęście?
Gdyby zapytać mnie jaka jest moja
ulubiona ekranizacja książek Kinga, wymieniłbym „Lśnienie” i „Carrie”, ale obok
nich podałbym także tytuł, który na pierwszy rzut oka z żadną z prac tego
autora się nie kojarzy – serial „Lost: Zagubieni”. Podobnie, jak to ma miejsce
z popularną ostatnio produkcją „Stranger Things”, „Lost” był dziełem złożonym z
licznych pomysłów zaczerpniętych z dzieł Króla. Od wątku z lotem, w trakcie
którego znika część pasażerów (nowelka „Langoliery”), po bunkier rodem ze
„Stukostrachów”. Najwięcej zaczerpnięto jednak z „Bastionu” właśnie. W „Zagubionych”
znajdziemy bowiem poszczególne postacie, które właściwie różnią się tylko
imionami (narkoman-rockman, samotna ciężarna dziewczyna itd.), sceny
(rozbrajanie bomby, bomba atomowa, Człowiek w czerni odwiedzający bohatera w
więzieniu), wątki (wizje) a nawet motywy w stylu „żyjemy wspólnie, umieramy
samotnie”.
Po tym wszystkim widać wyraźnie,
jak wielki wpływ wywarł na niektórych „Bastion” i nie ma się co temu dziwić. To
dobra książka, monumentalna i imponująca swoim rozmachem. King, inspirując się
tu „Earth Abides” George’a R. Stewarta, sprawą Patty Hearst oraz (po raz
kolejny zresztą) „Władcą pierścieni”, stworzył dzieło łączące w sobie jego
pasje i wszystkie charakterystyczne dla jego prac elementy. Mamy więc małą
społeczność, tajemnicze wydarzenia, fantastykę, grozę, czołowego antagonistę twórczości
Króla, czyli Człowieka w czerni, powoli snutą fabułę, dużo znakomitych wątków obyczajowych
i polityczno-społeczne zaangażowanie.
Stylistycznie rzecz jest typowa dla
Kinga z lat 70. i 80., lekka, przyjemna w odbiorze, a zarazem krwista,
literacko satysfakcjonująca i naprawdę udana. W oczy nie rzucają się nawet
przeróbki dokonane w roku 1990, kiedy to King uwspółcześnił niektóre elementy
(zresztą czas akcji różnił się w „Bastionie” w zależności od wersji). Fabularnie
całość też jest udana, niestety w pewnym momencie autor sam nie wiedział, jak
ma wybrnąć ze swojej opowieści, a kiedy wpadł na rozwiązanie, uznał je za
świetny pomysł, a nie do końca tak jest. Po snutej niespiesznie przez niemal
1000 stron historii, wszystko nagle zostaje ucięte niczym nożem. Ma to swój
sens, ma umotywowanie, ale jednak stanowi pewne rozczarowanie, bo nie to
obiecywała powieść na początku.
Nie zmienia to jednak faktu, że „Bastion”
to książka absolutnie warta poznania. Fani Kinga i miłośnicy dobrej fantastyki
koniecznie powinni po nią sięgnąć, bo jest ciekawa, mocna, czasami poruszająca,
czasami obrzydzająca, dostarczająca rozrywki na wiele długich dni (to w końcu najdłuższe
dzieło w dorobku autora z Maine, a każdy, kto zna jego twórczość, doskonale
wie, jakie tomiszcza wychodzą spod jego rąk). Ja ze swej strony polecam bardzo,
bardzo gorąco, współczesne książki postapo (z drobnymi wyjątkami, jak „Strażak”
Joe Hilla… syna Stephena Kinga) do pięt jej nie dorastają.
Może coś w tym jest, że to klasyka. Obecnie zaś na czasie. Jest to bardzo specyficzna książka, pisana stylem innym od reszty, sam autor mówi za siebie. Polecam tym, którzy lubią dłużej zastanowić się nad zdarzeniami. Zdecydowanie nie jest to książka na jeden czy dwa wieczory.
OdpowiedzUsuń